Opowieść Stanisława Vincenza o Żydowskim Kamieniu i Jekelym co szukał w górach Ksiąg Bożych
Niech was nie zwiedzie zdjęcie kamyków powyżej. Nie mają one nic wspólnego z opowieścią Stanisława Vincenza o Żydowskim Kamieniu. Tamten kamień to potężny głaz zaryty w ziemię. Według wspomnień Vincenza leżał on nad brzegiem Czeremoszu w Przełęczy Bukowca. A wysoko po drugiej stronie drogi, sterczące z urwiska skały wskazywały na jego pochodzenie. Nie było też na nim żadnych napisów, ani obrazów, ale jak czytamy: „To pomnik — Boży, nie ludzki — na chwałę życia i śmierci pierwszego Żyda, który osiadł z tej strony przełęczy Bukowca. Na pamięć radosnego biedaka i młodocianego wędrowca — Jekely. To miejsce jego spoczynku w kolebce snu Bożego. I znak wieszczący zmartwychwstanie.
Śladami tajemniczego Baal Szema, człowieka dobrego imienia, ojca i mistrza nabożnych chassidim, szlakiem żar-ptaków płomiennych, lecących ku Niemu — Święte Imię Jego! — podążył ten biedaczyna ku Wierchowinie zielonej.“
Tak się zaczyna ta górska opowieść. Wieść przekazana, jak pisze Vincenz, z dawności, ze starowieku[...] Szybche-ha-Jekely (ku chwale Jekely).
Opowieść powstała na pewno przed rokiem 1939. Pierwsza wersja opowiadania została opublikowana w miesięczniku "Chwila" w 1934 roku. Pewnie doświadczenia Holocaustu wtargnęły też do wersji ostatecznej. Podczas jednego ze spotkań Pracowni Vincenzologicznej Profesor Jan Choroszy pokazał slajd z notatkami Stanisława Vincenza, gdzie Pisarz określa główny motyw mającego powstać opowiadania:
Na to aby wędrować po światach, z gwiazdy na gwiazdę, od iskry do iskry trzeba pozbyć się strachu, zupełnie nie dbać o ciało i o życie!
Slajd i słowa padły na sam koniec ponad dwugodzinnego spotkania i tak naprawdę w nich mieści się cały sens opowieści o młodym chasydzie Jekely, który marzy o tym, by udać się śladami mistrza Baal-Szem-Towa na Wierchowinę huculską. Chce uciec od papierowej wiedzy o Bogu do bezpośredniego kontaktu z Bogiem, w góry, które jak znajdujemy w "Połoninie" są pierwszym krokiem ku wieczności.
I znowu oddajmy głos Vincenzowi:
Wkrótce po ożenku młodziutkiego szesnastoletniego Jekely, umarł ojciec sterany chorobą i biedą. Pozostawił w spuściźnie synowi nakaz wyszeptany — świętej Abody, służby ofiarnej.
Toteż właśnie Aboda, ofiara i służba Imieniu Świętemu poprowadziła młodego Jekely, wiernego życzeniom ojca, lecz — jakby rzekły dusze tego świata — niedoświadczonego, biednego i zbyt młodego w niedostępne pustkowia i obszary górskie.
I tam dokonała się odpowiedź na to pytanie: — „Czymże jestem ja i czymże jest me życie, iż goreję pragnąc Ci nieść w ofierze mą krew i mój płomień“.
Rodzinne życie żydowskie jest pełne zaciszności w święceniu sabathu. Cała rodzina, w duchowej wspólnocie, odrywa się od ziemi i przenosi w wyższy świat, daleki od codzienności, pełen uroczystego nastroju i błogiej przytulności. A dla nieuprzedzonych, nie zaćmionych oczu widoczne, że niejeden święty ogień rozgorzał w takiej izdebce w sercu dzieciny. Ale ze śmiercią ojca i zaciszność tego świata znikła. Skończyły się także świętowania. (...)
A Jekely i żona jego Rachela, dwoje dzieci żydowskich, pozostali sami na stepie, pozostawieni, osieroceni jak pisklęta z pokolenia łabędzi, ptaków wieszczych. Nie ogrzane, nie nauczone latać, niezdolne do obrony kwiliły zamiast śpiewać.
Najbliższa gmina żydowska była w Buczaczu i chęć-tęsknota do swoich, do wspólnej modlitwy żarliwej, wiodła czasem tamtędy Jekelego. Ten świat wydał mu się jednak jakby podziemne nory krecie. Duszne modlitwy, ciężkie westchnienia przesycały domy modlitw i wlokły się jak mokre mgły jesienne po ziemi. Nie wznosiły się w górę. Ludzie byli poprawni, poważni i rozumni, ale może zbyt rozumni i zbyt poprawni. Nie znali gorzenia. Oko wielkie życia nie spojrzało na nich, nie ogrzało ich.
Chłopi pańszczyźniani z okolicy, mocni, dorodni, dzielni, cierpliwi, byli życzliwi i zacni z sierotami. Nieraz z żałości dla słabej siły fizycznej Jekelego pomagali mu z własnej woli w pracy. Lecz na ich widok zdawało mu się, jakby ziemia, na której pracowali, zapomniała o tym jakie jest powołanie człowieka lub utopiła je w sobie czy skryła jak ziarno w swych czarnych skibach bezkresnych.
A panowie, piękni i dumni jakby jacyś bohaterowie z Biblii, na potężnych koniach z pysznymi orszakami wydali mu się tak twardzi i zimni, jakby Bóg dotąd nigdy nie odsłonił się ludzkości. Po śmierci ojca coraz bardziej obcy był mu ten świat.
Jekely w myśl rad czy nakazów swej nauki odbywał częste kąpiele i umywanie w rzece. Zanurzanie się w wodzie jest jakby wzorem dla oczyszczenia się ducha, dla uwolnienia ducha od zatkania pyłem smutku i ponurości. Po kąpieli odbywał wędrówki nad stromym brzegiem Dniestru wśród pól i łanów i gąszczy leszczyny. A te wędrówki brzegami Dniestru jeszcze inne miały dlań znaczenie. W żydostwie zakazane jest przypominanie o Bogu za pomocą obrazu. Zabronione jest utrwalanie oblicza spraw świętych. Ale Jekely nie miał świątyni, nie słyszał pieśni, ani muzyki. Więc z czasem z pomocą żony zbudował sobie mały szałas z gałęzi i liści, aby móc przebywać dłużej nad brzegiem rzeki. Aby szum fal przywodził mu ciągle na pamięć szum wielkiej fali — myśli Bożej. I tak pola, pagórki i niebiosa stały mu się świątynią. Szum Dniestru muzyką świąteczną, a mały szałas stallą do nabożeństwa i rozmyślań.
Siedząc tak lub przechadzając się oglądał na wiosnę wielkie siwe woły, jak powoli kołysząc się orały obrazy czarnoziemu. Patrzył z wysokiego, stromego i skalistego brzegu na wiosenne wylewy Dniestru, na potężnie buszujące fale bezkresne, jakby morze zatoką wdarło się aż tędy. I widział stoki pagórków zwrócone do słońca, zazielenione oziminą.
A daleko za tym morzem dniestrowym kontury i cienie gór — modre, tajemnicze.
Tam to właśnie niegdyś on, człowiek sprawiedliwy z duszą nieskalaną sprowadził ze światów, zapalił w sobie dążeniem ognistym — radość Bożą, którą dotąd ludzie tylko z dołu w wysokich sferach gwiaździstych, jako lutnię tęczową oglądali. A on dotknął jej strun gorejących i prądem tej pieśni wszystkie iskry Boże na wygnaniu tu światowym rozsypane powrotnym pędem zawrócił ku Niemu.
Jekely wiedział, że we wszystkich istotach jest myśl Boża — wiedział, że wspólna z ziemi prowadzi droga do serca świata. Jak inny młodzieniec, który naczytał się i rozmarzył czytaniem na zawsze, tak Jekely marzył o gorących skrzydłach Bożych. Już, już muskały go skrzydła gorące.
Lecz gdy patrzył na ludzi, znikał mu ten prąd Boży, znów czuł się sierotą światową.
Biegał na grób ojca, płakał, jęczał i wzywał go. O radę, o słowo, o znak błagał.
Dlaczego świat ludzi zamurowuje mu szumienie myśli Bożej? I jak tutaj jest możliwa Aboda?
Grób był cichy.
Jednak w polach uśmiechały mu się znów kłosy. Dosłuchiwał. Słyszał — wyraźnie — jak się kłaniały i śpiewały imieniu Bożemu. Chciał, by mu odsłoniły jak soki tajemnicze wielkiego korzenia w nie się sączyły. Aby i do niego mówiły trawy, szeptały coś. Ale jeszcze i sam korzeń świata płomienny wysoko gdzieś jak tęcza był rozwieszony. I w sercu jeszcze nie gorzały rozłogi lub nici z sieci tego korzenia.
Żona jego było to jeszcze dziecko prawie, o dużych ciemnych głębokich wylęknionych, smutnych i poważnych oczach. Jego smutek i jej się udzielał. Był zdziwiony, gdy zapytała go wstydliwie z żałością i czułością: — Co ci jest, Jekely? Ale nie tłumaczył jej. Nie pomyślał, by mogła coś pojąć. Za młoda, za malutka, by ją tak wielkim smutkiem martwić. Odpowiedział tylko: — Wiesz, Rachelko, od kiedy ojciec odszedł, nie widziałem ludzi pobożnych, ludzi pokornych. Trzeba iść szukać! Za starzy tu ludzie, za stary świat ludzki. Stary i zimny. Ziemi gorącej nam potrzeba.
Rachelka spojrzała na niego z uśmiechem podnosząc duże rzęsy i ujęła nabożnie jego głowę w małe i delikatne, ale już spracowane ręce. Czułość jej była jakby ton cytry, gdzie za każdym dźwiękiem czai się łkanie. (...) Oczy jej wyrażały gotowość. Pojedzie gdziekolwiek za nim, by szukać tych ludzi nabożnych i tej ziemi gorącej. Myślała, że może chodzi o ziemię świętą, Erec Izrael, daleko za morzami położoną.
Ale tego spojrzenia nie widział już nawet Jekely, zwrócony ku sobie, szukający płomienia Bożego. W tajemnicy przed tym dzieckiem płakał potem gorzko.
I znów raz poszedł nad brzeg Dniestru rozpamiętywać muzykę dniestrową. (...)
Było raniutko. Dalej na wschodzie nad falą ze stepów powoli dźwigało się czerwone, wielkie słońce. A w dole przez falę Dniestru przedzierał się na małej tratwie jakiś człowiek w czerwonym ubraniu, które jaskrawiło się od czerwieni słońca. Gdy słońce weszło na nieboskłon, człowiek ten ukląkł na tratwie, zdjął kapelusz i patrzył w słońce. Siwe, bardzo długie włosy spływały na ubranie czerwone, a człowiek uśmiechał się do słońca i szeptał coś, jakby z zaufaniem przemawiał do starego druha.
Zbliżył się starzec. Jekely zdziwił się mimo woli, że tak stary człowiek ma tak łagodny i dziecięcy wyraz twarzy. Może pierwszy raz usłyszał tę samą śpiewkę radości na jego twarzy, której szukał.
Ten starzec był pierwszym górskim gazdą, jakiego poznał Jekely. Domyślił się tego od razu, gdy zobaczył olbrzymi pas skórzany, zdobiony, gurt potężny, opasujący cały tułów aż pod ramiona. Wieść przedstawia, iż mistrz (Bal Szem Tow) nosił taki pas, kiedy czekał w górach na słowo objawienia.
Starzec skoczył rześko na brzeg i zbliżył się ku Jekelemu, pochwalił Boga, uśmiechnął się łaskawie i z prostotą. Zapytał go o drogę do jaru Złotego Potoku. Droga szła jarami zalesionymi i łatwo było zbłądzić. Powiedział też od razu, że idzie do znajomego dziada po nasiona, a niesie zioła i korzenie lecznicze z gór dalekich.(...)
Szli razem potem jarami;
— A jakiej ty wiary jesteś, młodzieniaszku? — zagadnął go staruch wierchowiński. — Coś jakby jakiejś miękkiej. Nie widziałem jeszcze takiego.
— Żydowskiej, odparł Jekely, nieco zdziwiony pytaniem.
— Ej, widzisz synku, jaki głupiec stary ze mnie, nieukij. A ja myślałem, że żydowie to wiara niedobra, ludzie ostrzy, twardzi, i do napaści na chrześcijanina łakomi. Tak u nas mówią niektórzy za górą, w Jasienowie. A jakże! A ty jak syn rodzony drogę mi wskazujesz. Prawda, że zajeżdżają do nas Żydzi, co to opryszkom-junakom proch i kule przywożą, a czasem palenkę i mówią też, że ludzie to usłużni, nieźli, ale ja ich z rodu nie widziałem. I inaczej to oni ubrani, jak słychać.
Staruch mówił dobrotliwie i serdecznie, patrzył jasnymi oczyma.
Młody Jekely mimo woli z początku jakby nieco pobłażliwie patrzył na niego, tak jakby on był stary, a tamten młody. Lecz dziwił się sam sobie, gdy patrzył na tego, którego może wypadało nazwać obcym i niewiernym.
Lecz jemu czasem się zdawało, jakby to ojciec doń przemawiał. Bo tylko ojciec tak łaskawie na niego spoglądał, jak ten ogromny starzec, gazda wierchowiński.
I tak spłynęły jak nieoczekiwany promień z szarego ołowianego nieba — fale życzliwości i współczucia pomiędzy młodzieniaszkiem chasydzkim a krzepkim starym Sztefankiem Wasylukiem z Hołów za Czeremoszem.
A kiedy przyszli do osady szczerze i głośno podziwiał szyby u okien:
— Patrzcie, ludzie Boży — to jest oko! całkiem dokładne oko, oko stworzenia żywego. Bożeczku święty, gdyby to u nas zrobić coś takiego, dałbym za to owieczkę, krówkę albo i chatę. To cud prawdziwy.
Jekely zarabiał co jakiś czas na życie jako szklarz wędrowny. Na malutkim i lekkim wózeczku, zdolnym prześliznąć się przez każde bezdroże i przejechać wąziutką polną czy leśną drożyną, ciągnionym przez starego lecz malutkiego konika, zwanego „Braciszkiem“, objeżdżał całą okolicę co wiosny i co jesieni. „Braciszek“ był dobrze doglądany i lepiej żywiony niż sam gospodarz. Znał sam wszystkie drogi w okolicy, nie potrzebował kierownictwa. Dawniej jeździł nim ojciec, a później Jekely wioząc otulone słomą, sianem szklane płyty i zaopatrując całą okolicę w szyby.
Wasyluk dowiedziawszy się o tym zaczął zapraszać gościnnie i serdecznie, aby Jekely udał się z nim w góry, opisując mu od razu dokładnie i szczegółowo całą drogę.
— Toż to ludzie cudować się będą i dadzą ci co zechcesz.
Tego ucho Jekely, zwrócone ku innym głosom, nawet nie słyszało. Ale stanął przed nim obraz tych modrych gór, lasy ogromne, tajemnicze, jakby usłyszał szum wód radosny.
A z serca wyleciał blask tęskny, wspomnienie Bal-Szema i jak cień orlich skrzydeł mignął nad tym obrazem-widzeniem.
I tak Jekely pełen rozterek udaje się po radę do miejscowego rabina. Ten przestrzega go przed opuszczeniem tamtejszej wspólnoty i udaniem się do lasu.
Tu fragment rozmowy Jekelego z Rabinem Aronem. W najnowszym wydaniu "Połoniny" z serii Biblioteki Narodowej. W opracowaniu do wydania wspomnianego Profesora Choroszego czytamy, że motyw strachu przed lasem znalazł się również w notatkach Vincenza z 1938 roku.
Ale przeczytajmy tę otwierającą oczy rozmowę dwóch chasydów:
Jekely: — Powiadasz, że las jest straszny. A powiedz mi jeszcze, czy las dużo szkód wyrządził Żydom? Czy gdy było co kiedy krwawego, strasznego lub poniżającego choćby — czy było to w lesie, w samotności? Winniśmy właściwie więcej ufności lasowi.
Aron: — Nie rozumiesz. W skupieniu ludzkim człowiek bezpieczniej się czuje. Gdy myśli, że choćby może bać się razem, już mu lepiej. Nie szaleje z nieświadomości, z niepewności. Nie budzi się w obliczu nagłego niebezpieczeństwa jakby z pożarem nad głową. Jest na straży.
Jekely: — Nic nie słyszałem, by to komu pomogło. I wiem z dziejów nie tak dawnych, z dziejów przed Besztem, że im więcej się skupiali, tym większe były rzezie i zniszczenie, tym większe pokusy do rzezi dla przeróżnych zbójów i wrogów. To jest szaleństwo ludzi trzeźwych a tchórzliwych, że lecą prosto w paszczę niebezpieczeństwu, gdy chcą się chronić. Gdy są na straży niby to, jak powiadasz, byle czyj okrzyk we śnie, jak iskra zapala to szaleństwo strachu. Bierzmy więc trzeźwo: Czy byłoby się to stało, wszystko, choć setna część tego, gdybyśmy osiedli gdzieś w lasach. Trzeźwo — chyba, że uważasz, iż trzeźwość to ciągła bojaźń.
Aron: — Młody człowieku, mówisz nie tylko jak młody, ale jak młody goj. Za wiele wiesz po czemu łokieć, a raczej po czemu kijaszek. Bo cóż znaczy trzeźwość u ciebie.
Jekely: — Trzeźwość to głowa jasna, bez lęku.
I jeszcze Jekely:
— Dopóki człowiek nie zanurzy się w ciemność, nie otrze się o strach, dla próby, to on w więzieniu, zaryglowany od Boga. Nic nie wie, jak koń, co wciąż w stajni, któremu wszystko znane — żłób, siano, legowisko — nie ma się czego spłoszyć. Dopiero na ścieżkach ciemnych, gdy jest całkiem sam — zobaczymy, co widzi: strach, brak ludzi, brak domu — czy Boga.
Aron: — Po co człowiek ma się pchać do ciemności? Cóż tam jest? Dół, w który wpadnie — pień, o który rozbije oko — pies, który go ukąsi, albo przestraszy — zbój, co go pociągnie pałką po głowie.
Jekely: — Tam jest taki kąt, w którym zobaczy, że jest sam.
I tak Jekely i Rachela pakują swój dobytek i szkło do okien na wóz zaprzęgnięty w konika "Braciszka" i wędrują na Wierhowynę. To co widzą obydwoje zapiera im dech w piersiach. Natura zachwyca. Tu fragment opisu ich podróży i pierwszych spotkań.
Po drodze na polance poniżej Pisanego Kamienia, poniżej grobowca Wielitów zebrało się całe sławne towarzystwo opryszków. Z początku patrzono z lękiem przed rzekomym czarownikiem żydowskim, ale gdy zobaczyli te bezbronne dzieci z małym miniaturowym wózeczkiem i konikiem i gdy Rachela rozdała małe zwierciadełka i kołacze żydowskie, serdeczność ich nie znała granic. Kładli im na wóz kożuchy i liżnyki pyszne włochate. Byli tacy, co chcieli darować strzelby, a Jekely poczuł się chłopczyną jakim był i żałośnie i śmiejąc się wymawiał się od tych podarków, z którymi nie wiedział co robić.
Gdy wieczór przyszedł, opryszki przy muzyce skrzypiec, cymbałów i fłojery naprzód śpiewali pieśni o Wielitach i Doboszu [...] I Czeremosz ich witał jakoś dziwnie: boleśnie i radośnie. I wieść powiada, że zbudowano im chatę i złożono się, aby mieli chudobę (zwierzęta domowe), a Jekely z rozczuleniem i wdzięcznością rozrywał się i wspinał się po górach i połoninach i Słoneczku Bożemu dawał dostęp do chat — wstawiał szyby.
A przy tym, tak mu się zdawało, otworzyły mu się zasady świętej służby w tym nowym, dzikim i dziecinnym świecie[...] aby ten kruszec Boży, te dzieci wierchowiny w dzieci Boże przemienić. Iskry Boże są wszędzie, w różnym napięciu. Są uśpione — dusza oświecona, zbudzona może je zbudzić. Więc grają w lasach, obłokach i szczytach. Ten świat nie tylko odbity w naszej duszy jest piękny. Byleby go tylko zbudzić, będzie współgrać i śpiewać będzie duszy zbudzonej. Nauka jego jak mało która pozwalała mu szukać i znaleźć skarb radości w ludziach, zwierzętach, drzewach czy trawach.
Dalej dowiadujemy się, żeJekely i Rachela osiedli w Jasieniowie i zaprzyjaźnili się z całymi górami.
Blisko skrzyżowania dróg, nieco niżej niż teraz dwór jasienowski, była chata Jekely. Otaczały ją stare jasiony. Jeden jasion był szczególnie stary. Konary miał tak grube jak pnie sędziwych drzew. Niektóre były na pół zeschłe, inne pozakręcane, popękane i znów pozrastane. Ale na wiosnę szczyt i wierzchołki niektórych gałęzi powiewały kędziorami wiecznie nowej, wiecznie młodej zieleni. Jekely i Rachela nazwali go ojcem, przypominał im ojca. Słyszeli w jego szumie rady i ostrzeżenia.[...].
I szczęśliwe — pełne nadziei było życie Jekely i jego żony. I gdy przyszły na świat dzieciaki, otworzyła się przyszłość.[...]
A tutaj świat otaczający był pełen przyjaciół i tajemnic radosnych. A straszne były jedynie jak uderzenie pioruna lub powódź górska krótkotrwałe — usposabiały do wiary, że coś wdziera [się] jak najazd wroga, co na co dzień w tym świecie nie ma [miejsca].
Ale nie było pisane ziścić się tej przyszłości, życie wędrowca Bożego torującego drogi jest zawsze jedną nogą na tamtym świecie.
Tym straszniejszy, tym bardziej nieoczekiwany jest koniec legendy. Jak najazd wroga czyhającego, choć bynajmniej nie wszechwładnego, był koniec rodziny Jekely, tak przejmująco przez legendę przekazany.
W chacie Jekelowej nie było grażd, zawór ani zamków, kłód potężnych, jak wszędzie w owe czasy. Nie było zatarasowali żelaznych, jakich używały późniejsze żydowskie zagrody. Kiedy kto mocno pchnął drzwi, mógł wejść do chaty.
Jedyną zagrodą były przykazania Boże. Przybite na odrzwiach witały i upominały przybysza.
Rachela była spokojna. Jak kiedra samotna w czasie wichury i gromów, co roztrzaskują i rozdzielają chmury, nie traci łagodnego blasku aksamitnych kędziorów, stoi dumnie i cicho w zadumie.[...]
Było to latem, gdy Jekely wybrał się pod Pisany Kamień na modły.
I wtedy stało się wśród głębokiej nocy to, do czego drzewa — trawy — ptaki — chmury nie powinny były dopuścić. Pijani zagórscy zbóje zamordowali Rachelę i dzieci Jekely. Wydaje się jeszcze dzisiaj, że to niemożliwe. Cała nasza istota krzyczy przeciw temu. I to wydaje się jeszcze dzisiaj, że czarna boleść wzniosła duszę Jekelego. Nie trzeba by o tym mówić. Ale należy to do legendy, w tym jest jej największa boleść, więc przynajmniej wspomnieć o tym musimy.(...)
I znów cześć przed boleścią nie pozwala nam się zagłębiać w to, co czuł i myślał Jekely. Jak o tym rozmawiał z Jedynym lub choćby może z ojcem-jasionem.
Bo jako że ufał niezachwianie w opiekę Jedynego, to nie mógł on, Jekely, który wybrał świętą, tajemniczą i niedocieczoną służbę ofierze Abody, myśleć — jak to czynią ludzie używający wiary jako środka, jako potęgi służebnej — że ubezpiecza tym życie istot ukochanych, najdroższych jego sercu. Raczej przeciwnie, gotów na wszystko, ufał może, że nawet wyrwanie mu serca nie zachwieje jego i jego bliskich i całego plemienia jego opiece oddanego lotu ku Niemu — Święte Jego Imię pełne cudów. Ufał w łaskę miłosierną Jedynego, wspólnie z nim płaczącą, jakby ze źródła-serca świętego krew sączącą i równocześnie oświecającą nadal drogę zbawienia.(...)
Więc gdy nie wiemy, o czym wtajemniczał się z Jedynym, wierzmy, że w cierpieniu i męczeństwie był spokojny.
Ale nigdy, jak długo góry będą stać, jak długo Czeremosz będzie rozszumiewać się coraz to nowymi kaskadami górskimi, jak długo jasiony będą ocieniać Waratyn — nie zgaśnie złoty uśmiech cienistych, głębokich oczu Racheli. I świat ten musi je wyczarować na nowo, a wy, ludzie dobrzy — gazdowie prawi, gdzie spotkacie choć promień podobnego spojrzenia, zdejmcie śmiało kapelusz bez dumy, podejmujcie — kochajcie ten uśmiech, nie dajcie, by wietrzyk zbyt chłodny nań powiał. [...]
Legenda opowiada, jak to cała społeczność płakała nad losem Rodziny, jak złapano bandytów, jak odbył się nad nimi Sąd Starowieku, jak Jekely prosił by darowano im winy.
A epilog tej historii o żydowskim Biedaczynie... No cóż powędrował w miejsce, gdzie wielokrotnie chadzał z Rachelą i gdzie rozmawiał z Przyjacielem. Znów oddaje głos Vincenzowi...
∗
∗ ∗
Jekely przybył z konikiem do wybranego kamienia. Pozornie jakby jechał w stronę Kosowa. W rzeczywistości czekał u stóp kamienia i modlił się do Jedynego —
Jeszcze raz o tym pomyślał, jak to nieuchwytne, jak rozpływa się to zbawienie, ta [korzyść] duchowa, którą się zdobywa idąc drogami nieutorowanymi. I tak trzeba dalej i tak czynić [musimy]. Ale pionier Boży bywa zmęczony, zmęczony nie tylko boleścią, ale zmęczony granicami możliwości ludzkich. A innych przecie nie może sobie wyobrazić.
Czy też zwycięstwo miłosierdzia pokazało jak jałową pustynią jest ta ziemia — gdzie ofiara i miłosierdzie tak małe owoce dają?
[...]
Być nie-ja, nie-ja nigdy, źródła ocean nie-ja, nigdzie nie-ja w oceanie bez dna w ciemnościach radości tajemnej.
Dusza jego wtargnęła w światy błękitne, ze światów błękitnych w światy złote, ze złotych światów w światy — białej jasności bez końca — a stamtąd widać było tajemniczą purpurową ciemność aksamitną snu Bożego.
Niech będzie przytulony w kołysce wieczności! — Niech wyjdzie poza obręb bólu i szczęśliwości! Łaska litościwie zaszemrała strumieniem łez gorących.
I wtedy duch Jekely wrócił ze sfer jasności białej bez końca w sfery złotych pościgów myśli, ze sfer złotych pościgów myśli w sfery błękitnych światów, pełnych roślin kwietnie [strojnych], a stamtąd z uśmiechem szczęsnym stanął nad szumiącym kryształowym Waratynem. Popatrzył jeszcze raz na stareńkiego braciszka. Pioruny biły w las. Głazy wysoko nad Waratynem mruczały coś cicho, jakby niechętnie
— i wtedy stoczył się głaz przeznaczony i zakrył ich obu.
P.S. Tak kończy się legenda o Żydowskim Kamieniu. Jest to najdłuższa chyba opowieść w "Połoninie". Tak się złożyło, że była to jednocześnie pierwsza przeczytana przeze mnie opowieścią Vincenza. Bardzo mnie poruszyła i dalej porusza. Znalazłam ją w "Barwinkowym Wianku" - ostatnim tomie tetralogii, który nabyłam wiele lat temu jako pierwszy. Szukałam wówczas opowieści "Powrót Samaela". Piszę o niej tu:
Wówczas jeszcze nie wiedziałam, że jest to jedyna opowieść, która nie znalazła się w "Połoninie".
Podobno, Żydowskiego Kamienia już nie ma na Huculszczyźnie. Być może, jak przypuszcza znawca Vincenza i Huculszczyzny - Andrzej Wielocha, zlikwidowano go przy budowie drogi. Podczas naszej wyprawy do Bystreca, gdzie stał dom Vincenzów po drodze mijaliśmy olbrzymi głaz nad brzegiem Czeremoszu.
A jakbyście chcieli posłuchać pięknej i mądrej rozmowy o Opowieści o Żydowskim Kamieniu w ramach spotkań Pracowni Vincenzologicznej, to znajdziecie ją tu:
Dodam, że wszystkie użyte cytaty pochodzą z czwartego tomu tetralogii Stanisława Vincenza „Na wysokiej połoninie” pt. „Barwinkowy wianek” (strony 305-355), wyd. PAX Warszawa 1983.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz