Opowieść o Pradziadkach Warnajtysach z zapachem floksów w tle
Floksy to kwiaty, które już zawsze kojarzyć mi się będą z ukochaną Babcią mojej Mamy Aleksandrą Warnajtys z Ustaszewskich. Gdy zmarła miałam cztery lata i pamiętam tylko zapach floksów, którymi obłożona była jej trumna w upalny lipcowy dzień 1974 roku. Może to wspomnienie pozostało tak silne, bo choć Prababci nie pamiętam, ale poznałam całe mnóstwo pięknych opowieści mojej mamy o jej Babci. Zresztą jedno z nich też jest kwiatowe. Zapytałam, kiedyś mamę o jej wspomnienie związane z zapachami z dzieciństwa. Opowiadała, że kiedyś, a było to późną jesienią, weszła do kuchni babci i zadziwiła się widokiem mnóstwa białych chryzantem i ich intensywnym zapachem. Okazało się, że babcia tuż przed Świętem Zmarłych przeniosła chryzantemy z ogródka, aby rozkwitły w cieple. Sprzedaż chryzantem była jednym z jej wielu sposobów na podratowanie domowego budżetu. Taki drobiazg, ale z nich właśnie składają się rodzinne opowieści i tak od szczegółu do szczegółu poznać można to co dawno przykrył już "niepamięci kurz".
Podobnie rzecz się miała z jedyną fotografią Pradziadków z ich córeczką Olesią.
Wiedzieliśmy, że dziewczynka niedługo po wykonaniu fotografii zmarła, a samo zdjęcie zrobione było dla brata Prababci Adama, który w tym czasie był w wojsku. Podobno stanęli do fotografii bardzo chorzy i miało to być tzw. zdjęcie pożegnalne. Wiedzieliśmy również, że zostało zrobione przed 1920 rokiem i że jakieś fatum wisiało nad małżonkami, bo nie chowały im się dzieci. Olesia była czwartym z kolei dzieckiem, które stracili. Na ostatnim spotkaniu rodzinnym, padła również informacja jakoby dzieci te pochowane były gdzieś w Rosji i dopiero jak wrócili do Polski los zaczął im sprzyjać. Do tej informacji odnosiliśmy się dość sceptycznie aż do wczoraj, gdy to odkryłam w archiwach akt zgonu małej Olesi - Aleksandry.
Wynika z niego, że w październiku 1919 roku stawił się Zygmunt Warnajtys gospodarz ze Starej Łomży ojciec zmarłej lat trzydzieści sześć mający [ze świadkiem] i oświadczyli, iż dnia wczorajszego o godzinie siódmej wieczorem umarła w Starej Łomży urodzona w Rossyi w mieście Ekaterynosławiu Aleksandra Warnajtys rok jeden i miesięcy sześć mająca córka wspomnianego Zygmunta i Aleksandry z Ustaszewskich małżonków Warnajtysów.
Suchy tekst bez znaków interpunkcyjnych, z którego jednak rzeczywiście wynika, że musieli wrócić z Rosji. Jekaterynosław to dzisiejsze Dniepro - wielkie miasto daleko na wschodniej Ukrainie. Od razu pojawiło się pytanie jak oni się tam znaleźli.
Pytanie to zadałam cioci Hani - najmłodszej córce Pradziadków. Okazuje się, że ten epizod nie jest jej dobrze znany. Powiedziała tylko, że z własnej woli tam na pewno nie pojechali i rodziny tam żadnej nie mieli, bo Pradziadek pochodził z Litwy, a nie z Ukrainy.
Postanowiłam więc podrążyć temat od strony historycznej. Okazuje się, że na początku XX wieku Łomża była ważnym punktem na militarnej mapie Zachodniej Rosji. Zbudowano wokół niej pięć fortów mających bronić przeprawę przez Narew w przypadku konfliktu z Niemcami. Po wybuchu I Wojny Światowej w mieście położonym zaledwie 30 kilometrów od granicy z Prusami wybuchła panika.
Z opracowania Macieja Grabowskiego "Łomża w latach 1914 - 1918" dowiadujemy się, że część mieszkańców miasta i okolic została zmobilizowana i wcielona do armii carskiej. Wraz z upływem kolejnych wojennych miesięcy coraz bardziej dokuczliwe stawały się dla mieszkańców Łomży problemy bytowe. Rosły ceny żywności, pogarszała się jej jakość. Brakowało podstawowych produktów takich jak sól, cukier czy nafta. Najgorsze jedna dopiero miało nastąpić.
W dniu 31 marca 1915 roku niemieckie samoloty zbombardowały Łomżę, w wyniku czego zniszczono około 40 domów, zginęło też kilka osób spośród ludności cywilnej. Przez następne miesiące miasto było systematycznie bombardowane – w dzień przez niemieckie samoloty, w nocy zaś przez sterowce (zeppeliny). Na początku sierpnia 1915 do ataków z powietrza doszedł ostrzał artyleryjski, gdyż wojska niemieckie zbliżały się do linii Narwi, tocząc ciężkie boje z wycofującymi się oddziałami rosyjskimi. W związku z nasileniem walk wszystkie szkoły i gmachy publiczne w mieście zostały przekształcone w tymczasowe szpitale dla rannych żołnierzy, których było kilkanaście tysięcy. Około 1200 zmarłych żołnierzy zostało pochowanych na łomżyńskich cmentarzach. Miasto systematycznie się wyludniało. Ludzie w obawie o swoje bezpieczeństwo, wyjeżdżali na wschód.
Wtedy to właśnie Pradziadkowie, świeżo upieczeni małżonkowie najprawdopodobniej zostali zmuszeni do wyjechania. Ich piękne gospodarstwo położone w Starej Łomży nad rzeką być może też zostało zniszczone. Co się wydarzyło - nie wiemy. Musieli jednak czuć się zagrożeni skoro zdecydowali się na uchodźstwo. Być może Pradziadek uciekał przed wcieleniem do wojska. Wiemy, że brat Prababci Adam służył w wojsku carskim. Od cioci Lucynki (jego wnuczki) dowiedziałam się, że jej dziadek Adam był ściągany z wojska na ślub siostry. Ciocia pamięta również, że był sanitariuszem i walczył jeszcze z Legionami Piłsudskiego.
Co sprawiło, że pradziadkowie wrócili. Znów ich losem kierowała tak zwana wielka historia. Za Wikipedią dowiadujemy się, że w listopadzie 1917 roku w Jekaterynosławiu wybuchła bolszewicka rebelia, a od 1919 roku miasto w całości zostało zdobyte przez bolszewicką Armię Czerwoną. Jednocześnie z Polski napływały dobre wieści o odzyskaniu niepodległości.
Pradziadkowie wrócili z Olesią. Dziewczynka na zdjęciu ma moim zdaniem roczek czyli fotografia wykonana została wiosną 1919 roku. Intuicja podpowiada mi, że zdjęcie zostało zrobione już w Polsce.
W lutym 1919 roku wybucha wojna polsko - bolszewicka. Na popularne wówczas hasło: "Bij bolszewika" w szeregi armii polskiej wstępowały liczne rzesze młodych mieszkańców Łomży.
Łomżyński 33 pułk piechoty walczył od czerwca 1919 roku na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej. Wiemy, że zdjęcie robione było dla brata Adama, służącemu wówczas w armii, na wypadek gdyby mieli się już nie spotkać. W ten sposób wszystko składa się w spójną całość.
Z następnego aktu, tym razem urodzenia dowiadujemy się, że mój dziadek Franek rodzi się 1 czerwca 1920 roku.
https://storiesoftita.blogspot.com/2018/11/opowiesc-zaduszna-o-mojej-prababci.html#more
Teraz dopiero widzę, jak wiele wówczas popełniłam błędów. Ile nie wiedziałam.
Teraz dopiero widzę, jak wiele wówczas popełniłam błędów. Ile nie wiedziałam.
Informacja o urodzeniu Olesi w Jekarynosławiu pozwoliła połączyć kropki i odkryć jak losy rodziny wplecione były w wielkie wydarzenia historyczne.
Teraz jestem również świadoma co musiała znowu przeżywać Prababcia Aleksandra - w lipcu 1920 roku czyli zaraz po urodzeniu Franka, gdy Łomża znowu musiała się bronić przed bolszewicką nawałnicą. Tuż obok ich gospodarstwa ponownie przewalał się front. Co działo się wówczas w Łomży opisałam trzy lata temu tu:
Opisuję tam jak to Państwo Kalinowscy mieszkający naprzeciwko siedliska Warnajtysów tylko po drugiej stronie rzeki z trwogą obserwowali toczące się na linii Narwi walki. Natknęłam się na taki wycinek z prasy opisujący tamte wydarzenia.
Na szczęście tym razem terror bolszewicki nie trwał długo i 15 sierpnia Armia Czerwona poniosła ostateczną porażkę pod Radzyminem w tzw. bitwie warszawskiej.
Zaczął się trwający dziewiętnaście lat czas spokoju i budowania. Frankowi przybywało rodzeństwa. Na świecie pojawili się: Zygmunt, Mietek, Olek, Maniek, Jadzia, Heniek i Hania.
A potem znowu wrzesień 1939. Okupacja niemiecka, sowiecka, znów niemiecka.
Pięknie położone na wzgórzu nad Narwią gospodarstwo znowu znalazło się w dosłownym i przenośnym ogniu walk, zmuszając Pradziadków do ciągłych ewakuacji i mieszkania w ziemiankach.
Wiele zasłyszanych opowieści mrożących krew w żyłach i też dużo niewiadomych.
Na przednówku 1945 roku mogli wrócić ze Śniadowa do domu do Starej Łomży. Zastali jednak całe gospodarstwo spalone. Musieli mieszkać w starej szkole, tłocząc się z innymi rodzinami. Z opowieści Cioci Hani wiem, że mój dziadek jako najstarszy pojechał do Śniadowa po resztę dobytku i żywność. Jaka była trwoga, gdy nie wrócił. Okazało się, że wraz z wozem i końmi został zarekwirowany przez Czerwonoarmistów i nie było tłumaczenia, że chciałby tylko rodzinę zawiadomić i zawieźć im krowę i żywność.
Nie wracał tygodniami, tymczasem, jak niedawno opowiedziała mi Ciocia Hania, rodzina żywiła się zgniłymi ziemniakami znalezionymi po zimie na polu. I to dobrze jak coś się znalazło. Trzeba było tylko bardzo uważać bo pola i cała linia brzegowa Narwi była zaminowana. Młodzi w tajemnicy przed mamą chodzili na miny. Wykręcali z nich zapalniki i tak rozbrojone później służyły do palenia, by się ogrzać.
Ciocia Hania na koniec powiedziała trudno sobie tę biedę wyobrazić jak się jej nie przeżyło. Nie daj Boże takich czasów doczekać. Te traumatyczne przeżycia zostawiły w nas na pewno jakiś ślad. W moim przypadku jest to nadmierna zapobiegliwość na wypadek jak ruskie napadną :)
Aby skończyć jednak tę opowieść pozytywnie, wierzę, że te wszystkie doświadczenia wiele nas też nauczyły - na pewno zaradności i tego jak ważne jest by się nie poddawać.
A swoją drogą Pradziadkowie byliby dumni widząc nas teraz rozsypanych po całym świecie.
1 komentarz:
Piękna historia!
Prześlij komentarz