Opowieść o cudzie nad Narwią 1920 roku czyli walki o "klucze do Warszawy"
Plakat propagandowy z roku 1920
"Nie byłoby cudu nad Wisłą, gdyby nie cud nad Narwią." - tak ponoć miał stwierdzić Marszałek Piłsudski, doceniając bohaterstwo obrońców Łomży. Sto lat temu, przez pięć dni kluczy do Warszawy bronił jeden batalion 33-go pułku piechoty dowodzony przez kapitana Mariana Raganowicza. I choć oddział składał się z niecałego tysiąca żołnierzy - głównie młodych niedoświadczonych w boju chłopców, to jednak właśnie nad Narwią udało się powstrzymywać idące jak burza przez 600 kilometrów dwanaście radzieckich dywizji pod wodzą genarała Michaiła Tuchaczewskiego.
Pomimo miażdżącej przewagi liczebnej wroga, Raganowicz podjął decyzję o obronie przeprawy przez Narew i wieczorem 28 lipca jego żołnierze obsadzili położone na wschodnim brzegu rzeki forty w Piątnicy. Sam generał Tuchaczewski we wspomnieniach pisał: ”Walki naszego głównego ugrupowania frontowego nad Narwią i Biebrzą ciągnęły się w sumie od 28 lipca do 1 sierpnia. Były to nasze pierwsze, poważne zatrzymania.”
W ten to sposób władze w Warszawie zyskały kilka dni na organizację tzw. kontrofensywy znad Wieprza i przygotowanie obrony stolicy.
Chichot historii sprawił, że w powstrzymaniu bolszewickiej nawałnicy pomogły Polakom fortyfikacje zbudowane przez Rosjan właśnie na przełomie XIX i XX wieku na wypadek ewentualnej ekspansji Niemiec.
Furtką i bramą do okrążenia i w końcu zdobycia Łomży stał się pobliski Nowogród, zdobyty przez bolszewików 1 sierpnia. Tam też znajduje się zbiorowa mogiła 76 żołnierzy polskich walczących do ostatniego naboju. Jeden z nich pisał: „Gdzie okiem sięgnąć – jazda bolszewicka. Byliśmy wysepką, otoczoną przez brodatych ludzi, siedzących na maleńkich koniach i włóczących się ledwie nogami po ziemi. Kozacy już nawet nie strzelali. Używali szabel. I my posługiwaliśmy się bagnetami, bo nie mieliśmy już amunicji.”
Tyle historycznych faktów. Jak zwykle jednak najciekawsze są wspomnienia z tamtych dni zarówno zwykłych mieszkańców Łomży, jak i jej ówczesnego prezydenta Władysława Świderskiego. W napisanej monografii Łomży wspomina on obraz nędzy jaki przedstawiali zwycięzcy - czerwonoarmiści zajmujący miasto 2 sierpnia. Byli to młodzi, wygłodniali chłopcy w łachmanach z karabinami zawieszonymi na zwykłych sznurkach. Opisuje on również liczne rekwizycje i rabunki Armii Czerwonej.
Ciekawym zapisem tamtych wydarzeń jest również książka napisana przez Izabelę Lutosławską pod tytułem " Bolszewicy w polskim dworze". Chodzi tu o dwór rodziny Lutosławskich znajdujący się w pobliskim Drozdowie. Okupacja dworu trwała blisko miesiąc i młoda, wówczas 31-letnia, Izabela obserwowała zachowanie najpierw kozackiej kawalerii, potem przemarsz bosej piechoty i w końcu pofrontowych maruderów. Codziennie ryzykowała utratę życia. Postanowienie, że nie zostawi dworu i babki sprawiło, że pomimo rabunków i dewastacji sam dwór nie został zniszczony. W książce obok opisów rabunków i prymitywnego zachowania najeźdźców pisarka analizuje przyczyny takiego zachowania:
"(...) pisząc dla ludzi oświeconych i nosząc nazwisko, które samo przez się określa mój stosunek do bolszewizmu, nie chcę taić cechy wroga, będącej przez miesiąc okupacji jedną z najjaskrawszych rzeczy - z jaką się wśród komisarzy bolszewickich, zarówno polaków, jak moskali, spotykałam. Dzikość, prymitywizm, okrucieństwo - to były rzeczy znane i jasne. Nie wierzyłam natomiast w bolszewicki, szczery fanatyzm. Istnieje on, jest potężny, i uważam, że liczyć się z nim należy, jako z jedną bronią więcej w arsenale wroga"
Bolszewizm swoje sukcesy opierał na ogromnej działalności propagandowej, w której to między innymi polskie ziemiaństwo było uosobieniem najgorszych możliwych cech wroga klasowego, którego należało unicestwić. Widać to na innym, tym razem radzieckim plakacie propagandowym.
Przygotowując materiał do tego posta przeczytałam skrajnie różne opisy zachowań ludności cywilnej w czasie walk o Łomżę. Wiele z nich jest emocjonalnych, a mimo to wyważonych.
Według wspomnień Bogny Marcinkowskiej - Gebner, której ojciec kierował miejscowym szpitalem powiatowym imienia Świętego Ducha latem 1920 miejscowa inteligencja masowo opuściła miasto. Pani Bogna pisze, że jej ojciec został praktycznie sam i że na własne oczy widziała dwie Żydówki i dwóch ojców Kapucynów, którzy przynieśli rannego chłopca.
Wspomnienia rodziny Kalinowskich, których dom jako umiejscowiony na wysokiej nadrzecznej skarpie był dobrym punktem obserwacyjnym, mówią o smutku codziennej obserwacji walk i przemieszczającego się doliną Narwi wojska.
Niestety, natknęłam się również na materiały niesłusznie oskarżające i obwiniające, a to miejscową inteligencję, innym razem bierność okolicznego chłopstwa, czy kolaborowanie z bolszewikami ludności pochodzenia żydowskiego. W wielu współczesnych tekstach brak rzetelności i podawania konkretnych źródeł. Pełne są one niesprawiedliwych ocen i niepotrzebnych negatywnych emocji. Po przeczytaniu całej masy artykułów, wspomnień i opinii stwierdzam za Wincentem Lutosławskim - znanym przedwojennym polskim filozofem i ojcem wspomnianej wyżej Izabeli, że:
„Większa część niesnasek, nieporozumień, a nawet wojen, wynika z nadużycia słowa w mowie i piśmie. Milczenie jest złotem, a jednak są słowa, które wyrzec należy”
Pytanie jakie słowa wyrzec należy. Myślę, że są to słowa, które łączą, a nie dzielą. Słowa, które potrafią nazwać problem, znaleźć możliwości jego rozwiązania i dać nadzieję, że będzie dobrze. Tylko pozytywne słowa, bez osądzania i odsądzania od czci i wiary czy czarnowidztwa budują i sprawiają, że stajemy się zdolni do wielkich rzeczy.
Słowa: "Nie byłoby cudu nad Wisłą, gdyby nie cud nad Narwią." świadczą o umiejętności Marszałka Piłsudskiego do docenienia każdego kto do sukcesu Bitwy Warszawskiej się przyczynił. Są one przykładem, jak mówić sobie nawzajem dobre rzeczy i okazywać wdzięczność zamiast ziać pychą i nienawiścią.
P.S. W poście korzystałam z informacji dostępnych na stronie Serwis historyczny Ziemi Łomżyńskiej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz