Stories of Tita

19 maja 2023

Wiosenna opowieść o doli ze "Zwady" Stanisława Vincenza czyli o pewnej rozmowie na leśnym chramie 



W pewnym wieku tak już człowiek ma, że się budzi stanowczo za wcześnie. Trudno dociec czemu tak się dzieje. Osobiście wierzę, że podobnie jak w wychowaniu każde złe zachowanie dziecka ma pozytywną przyczynę tak samo jest z wstawaniem o świcie. Trzeba wiedzieć, że nie na darmo nas coś budzi i zrobić z tego jakiś użytek. Tak też stało się dzisiejszego poranka. Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to zajrzeć do ostatnio zaniedbywanych lektur Vincenzowskiej "Połoniny". Było jeszcze ciemno, więc świadomie sięgnęłam po wydanie sejneńskie - grubsza czcionka. Na chybił trafił otworzyłam po ciemku wybraną "Zwadę", a tam taka niespodzianka: zasuszone niezapominajki z Bystrca z miejsca gdzie kiedyś stał dom Vincenzów. Ich zdjęcie również przechowuję jak cenną relikwię. Ma mi służyć do nieopublikowanego jeszcze postu z cytatami z "Połoniny" pod roboczym tytułem: Kwiatki Stanisława Vincenza.


Już od lat zbieram tam ważne zdania z książek Mistrza. Czasami  te zapiski układają się w całe opowieści, czy tak jak dziś w szczere rozmowy. 
Ta przeczytana dziś o świcie, odbyła się na leśnym chramie wiosną na Riabyńcu.  Goście przybywają by świętować szczęśliwe zakończenie butynu (wyrębu) zorganizowanego przez dwóch dziarskich młodzieńców gazdę Fokę i  Piotrusia Sawickiego. 
Nagle pod wieczór zjawiają się niespodziewani goście: żydowski karczmarz Joseńko, z woźnym sądowym i parobkiem. Padają oni od razu ofiarą żartów. Szczególnie Joseńko, który bez przerwy musi tułać się po połoninach, aby ściągnąć należne mu spłaty pożyczek: ot, żydowska wola nieszczęsna. 
Żarty i docinki butynarów ucisza Foka. Zapadł zmrok i gdy Joseńko z Foką zostali sami zaczyna się rozmowa. Zgorzkniały i zmęczony życiem karczmarz skarży się, że to wcale nie te parszywe guldeny ciągną go po górach. Posłuchajcie ...
Foka zdziwił się:
- Cóż jeszcze?
- Wiosna - wytchnął Joseńko - wytchnął Joseńko. Czekał, Foka nie pytał, a Joseńko odsłaniał się powoli. — Uciekam od zmartwień, od piekła.
 — Cóż to ma do wiosny? — zdziwił się znów Foka.
 Joseńko nachylił się do Foki, mówił przyciszonym głosem:
 — Uczyłem syna Ajzyka od małego na takiej książce, z której wiosna idzie. Rozumiesz, nauka taka, że wszystko ma być na nowo, że człowiek ma się odnowić. Nie był wtedy czarny jak teraz, włosy miał jak ja, całkiem jasne. I tam w książce, rabi Nachman poucza, że Pan Bóg to niańka, co wciąż chowa się przed dzieckiem, a ciągle woła na to, aby dziecko szukało, aby uczyło się chodzić. To Ajzyk mały z jasną głową chodził naokoło domu, szukał za węgłem i mówił: „Znów się schował“. A ja mu mówiłem: „Szukaj, szukaj“. To on wciąż szukał. A kiedy wracałem z połoniny, świdrował mnie oczyma, piszczał z uciechy, pytał o wierchy, pytał o wiosnę. Może pamiętasz, jaki był wtedy?
 — Pamiętam dobrze, tak jakoś świecił oczyma.
 Joseńko rozjaśnił głos:
 — Tak właśnie, świecił. I co ja sobie wtedy z tego układałem? Co ja myślałem, tego największy dureń nie pomyśli. Że mój Ajzyk — będzie wielki! Tuż obok rabi Nachmana, a on 
 Joseńko przeciął ręką powietrze jakby odrąbał, zaciął się, czekał. Milczeli obaj, Joseńko nie wytrzymał, wytchnął chrapliwie jakby charknął:
 — Odpadł.
 Milczeli znów, Foka przerwał milczenie:
 — Przeszedł na chrześcijaństwo czy jak?
 Joseńko zniecierpliwił się, uderzył ręką o stół:
 — Gdzie tam przeszedł! Na żadne nie przeszedł, na starość przeszedł, całkiem przeciw wiośnie! Stary, zimny jak któryś kamień w tej norze zbójeckiej na Radule. Nie, nieprawda! Kamień cieplejszy, bo w grubych mchach. 
Joseńko zamilkł, czekał.
 — Widać, jakoś nie nabożny — szepnął ostrożnie Foka.
 — Co znaczy nie nabożny? Całkiem przeciwny! Sam czort — Tfu! — Joseńko splunął delikatnie raz i drugi. — Nie, sam tamten czarny mniej przeciwny Bogu niż mój Ajzyk. Dla niego ja i taki jak ja, to stary tchórz, bo ze strachu zagląda do Boga, a sam rabi Nachman to także tchórz, nie, jeszcze gorszy, bo bez bojaźni zagląda do Boga. Dla mego Ajzyka rabi Nachman to głupek pomylony na rozumie, beczka bez klepek, a książka o wiośnie, to stary papier do zawijania śledzia.
 Joseńko podniósł kułak, potem ręka mu opadła bezwładnie, stuknęła o stół. Foka przyglądał mu się uważnie: wzniesione do gwiazd oczy Joseńka jarzyły się mściwie, twarz zapadła. Foka szepnął:
 — Były kłótnie?
 Joseńko ocknął się:
 — Nie. U nas po słowie, po dwa słowa, to wystarczy i jeszcze gorzej.
 Foka podniósł głos śmielej:
 — Powiadają wszyscy, że Ajzyk dobry chłopiec, dobry syn, pieniędzy od ciebie nie chce, sam zarabia, uczy chłopców w mieście, dba tylko o naukę, o książki.
 Joseńko wybuchnął:
 — Niech złamie kark z taką dobrocią i niech go pokręci. A tych co rozpowiadają także! Niech szlag trafi taką naukę i takie książki też. To one przydatne do zawijania śledzi i do chrzanu. To, co dwaj starzy brodacze wyrzygali na papier, to mój śliczny synek smakuje, wylizuje do kropelki. Dla kogoż zbijałem pieniądze? Po co trzaskałem sobą po połoninach, po lasach, po butynach, po sądach, po adwokatach i do kontraktów? Aby uczył chłopców? Aby był dobry? Aby dreptał z uliczki na uliczkę? Nie głową zarabia, nie kombinacją tylko dreptaniem. A po tym wszystkim mnie pokazuje, nie mówi wyraźnie, ale pokazuje, tak naokoło poprzez popową kukurydzę, coś tak jakby ten pomylony Pańcio, że to wszystko co ja robię, to lichwa. A kwacze mi tak: „Po co Bóg potrzebny i komu? To wódka na szabas i na pejsach, dla własnego brzucha, dla przyjemności. A co z tego ludziom? Co biednym? Co światu? [...] Dobry nie potrzebuje Boga, tylko rozbójnik“. Rozbójnik! Słyszysz? A to on sam rozbójnik akuratny, gorszy od tych, co panów Ormian napadali z tej jamy na Radule. Tamci mnie nie dosięgli, ani nie próbowali, a on mnie zniszczył. Rozbójnicy lepsi, bo nastawiają zuchwałe głowy przeciw strzelbom i do szubienicy. A on co? W śmierdzącej uliczce, w betach leży, między pluskwami i spod pierzyny palcem kiwa przeciw Bogu. A niechby przenocował jedną nockę tam na Radule, we wietrze! Toby mu przez jedną noc czarny włos znów wyjaśniał, toby pobielał ze strachu przed samą nocą! Gęsior nadęty, a śmierdzący tchórz! Kiedy był wyrostkiem brałem go konno na połoniny, pokazywałem mu świat z połonin. I pokazywałem mu tam na Wesnarce kiedrę starą, najwyższą, opaloną przez grom: „Widzisz jak się sama nastawia?“ A on choć malec jeszcze, powiadał mądrze: „Tak trzeba.“ Taki był! 
A teraz co? Powiadam mu: „Ajzyk jedźmy na Wesnarkę, to nasze, to twoje.“ — A on: „To nie mój kraj, to nie mój świat.“ — A któryż to jego kraj? jego świat? Uliczki w Czerniowcach? Lubił dawniej czytać po nocach i kiedy przyjechał założyłem mu w ścianie lichtarz ruchomy ze świecą — taki jak są lampy w dworze w Krzyworówni. I położyłem na stoliku książkę o wiośnie. Może zaglądnie, może sama książka do niego zakrzyczy? I co? Świeca nawet nie zapalona. To któż on? Szczur z uliczki. Po prostu nikt!
 Joseńko opuścił głowę, szeptał wyczerpany:
 — Nie mogę już, byłem u twego ojca, byłem u tamtego białego Maksyma na Jaworzu. A to obaj milczkowie, twój ojciec gładzi wąsy i patrzy w stół, a tamten biały uśmiecha się, słucha czegoś, tylko nie mnie, i także milczy. Chciałem pójść do starego księdza Buraczyńskiego, to żywy człowiek. Ale czyż ja wiem? Będą głupie plotki, a może naprawdę tamten zaciąga mnie do zdrady?
 — Kto taki? — pytał Foka.
 Joseńko wypalił:
 — Czort! Tak nie wolno mówić, ale niech będzie: Czort! To mój luby synek wypędza mi spod wątroby takie śliczne słowo, tfu! — Joseńko splunął delikatnie.
 — A do rabinów? — pytał Foka.
 — Słuchaj co mi pozostało, jestem w takiej dziurze, w piwnicy i co z niej widać? Nic tylko guldeny i procesy. Jak kot pryskam na durnych chapaczy, na naciągaczy, na pijaków, procesuję się. A to na nic, co połknę guldena, to jakby przez rany w gardle, co wygram proces, to w brzuchu mnie pali. Mój rabi Nachman umarł dawno i umarł młodo, Pan Bóg ochronił go od starości. Moja żona także młodo umarła, a teraz widzę, że dobrze, zawczasu uciekła od płaczu do grobu. A ja dokąd mam uciec? Do rabinów mówisz? Nie rozumieją, nie zrozumieją, jeden jak drugi mówią, że herezja. No i teraz nawet z samej książki nie wiosna bije, tylko wyrzuty i rany. Z każdej strony wyrzut. Nie udało się — nic. — Głos drgał mu, zadyszał się, zamilkł.
 — I cóż dalej? — szeptał Foka.
 Joseńko szeptał także:
 — Posłuchaj, tam u Nachmana jest takie słowo, jedna furtka taka, że trzeba choć raz w życiu powiedzieć komuś wszyściutko, przepraszam, nawet co w łóżku z własną żoną. Aby narodzić się na nowo, aby była wiosna. Rozumiesz?
 Foka szepnął:
 — Spowiedź.
 Joseńko syknął:
 — Właśnie! dlatego to dla tamtych herezja, a to nie herezja żadna, broń mnie Boże, to serce samo. Prawdy chce, tylko prawdy. Wy sobie na pewno myślicie, że ja o was zabiegam, bo wy Foka Szumejowy, taki sam dziedzic jak z Jasienowa, jak z Krzyworówni i nie gorszy od pani księżnej ze Stanisławowa. A może wy myślicie że dlatego, bo wy obracacie teraz wielkimi tysiączkami? To trochę prawda, nie przeczę, bo ja widzę, że wy umiecie robić, nie tylko tańczyć i grzecznie mówić. Ale nie o to chodzi, ja dawno sobie was upatrzyłem.
 — Joseńku — żachnął się Foka — starszyś ode mnie o trzydzieści lat, od dziecka mówisz mi ty, a teraz ni z tego ni z owego: wy?
 Joseńko ożywił się, zachłystywał się:
 — Potem znów będę mówić ty, a teraz wy, bo potrzebuję starszego, takiego przez którego ręce ja podaję do Boga.
 Foka zerwał się:
 — Człowiecze. Skądżeż ja do tego? To niesamowite.
 Joseńko szeptał błagalnie:
 — Uspokój się, uspokójcie się, ratujcie, ja powiem wszystko.
 Foka oglądnął się naokoło, przysunął się do Joseńka, mruknął:
 — Mówcie.
 Joseńko mówił:
 — Wyście człowiek! Wy wyżej i przez to starszy, i ja chcę przez wasze ręce podać na ręce Wiosny. Słuchajcie, od kiedy to piekło z synem, przypomniałem sobie, co nam przekazał pierwszy Żyd bohomolny, który przyszedł w góry, Jekele Prostak, ten z Jasienowa; że tam na Radule, gdzie las się kończy, jest takie miejsce, dół między skałami, na ścianach gruby mech, tak jakby dom z kamieni i mchów. A tam były później zasadzki. I tam na wiosnę, raz krzyczy z drzew, raz słychać rozmowy...
 — Ormian pozabijanych przez starego Mandata?
 — Różnie, tam spotykają się wiosną głosy.[...] I tam słyszałem tamtej wiosny wyraźne rozmowy. I teraz właśnie jeździłem znów słuchać, a to na nic.
 — Nie słychać już?
 — Same porwane krzyki, bo nie usłuchałem głosu — Joseńko zatrzymał się, mówił wolniej — to znaczy, nie ciekawiłem się, nie szukałem jak usłuchać. A tam, tamtej wiosny wyraźnie słyszałem, jak Matka Mesjasza rozmawiała ze swoim Synem, bo to doleciało do Niej
 — Kto taki? — przerwał Foka.
 — Matka Mesjasza. Wiecie kto Mesjasz?
 — Wiem. Jezus.
 Joseńko syknął, oglądnął się szybko.
 — Cicho, cicho, mnie nie wolno — ale wy posłuchajcie. Mówiła tak: „Patrz na Rozdroże, tam dwie rzeki, patrz pod Czerniowce, tam dwie rzeki rozeszły się, to niech się zejdą". [...] Ona czekała i ja czekałem, aż kamienie w jamie pod mchami się paliły. Potem znów powiedziała wyraźnie: „Miłosierdzie-wiosna“, a na to bardzo wielki głos zagrzmiał: „Stanie się.“ A na to dużo głosów zahuczało: „Stanie się.“ Ale ja nie usłuchałem i dlatego tej wiosny zamilkło. Teraz wy jeden wiecie, to znów dobrze, rozmarznie, wiosna pryśnie.
 Joseńko odetchnął głęboko, Foka pytał:
 — Z powietrza dolatuje?
 — Skądże z powietrza. Nie! W powietrzu straszny huk, wiatr, a Ona szeptała poprzez wiatr, i to zalatuje całkiem cicho od tego dołu powyżej lasu. Wiosną...
 Foka pytał szeptem:
 — Poprzez huk a słychać? Co?
 Joseńko zadyszał się:
 — Zegar szeptany, raz jasno, raz ciemno. Tak jak na Radule samym, śnieg jak lustro, raz wiatr gna chmury, z chmur cienie, raz słońce uderzy, w oczy błysk aż boli. Promień za promieniem, cień za cieniem, przegonią, wiatr huczy i tyle. Wiosna...
 Joseńko skoczył jak opętany.
 — Niech szlag trafi wszystkie pieniądze, niech szlag trafi mego syna, byleby tylko wiosna. — A to na nic! Musi być ofiara, pojednanie. No i cóż wy na to? Sądźcie.
 — Wiesz, jak ja myślę? — odezwał się cicho Foka — niech sobie idzie.
 — Jak, jak? — chwytał Joseńko chciwie.
 — Ty sobie, on sobie, dwie rzeki. Poddać się.
 Joseńko gorączkował się:
 — A głosy, a szepty Matki?
 — Nie możesz usłuchać, to niechaj każdy sobie. Dola.
 Joseńko znów zerwał się.
 — Nie ma doli żadnej. Prawo, proces
 — Z kim proces? — przerwał Foka.
 Joseńko zamilkł, zwalił się na ławkę, szeptał zniemożony:
 — Nie mam już siły, podajcie mi rękę — wyciągnął wychudłą zwiędłą dłoń, Foka ujął ją, szeptał także:
 — Dola. Nie proces. Poddać się całkiem.
 Joseńko wyrwał rękę z dłoni Foki, zerwał się i krzyknął:
 — Chejrem! — bełkotał niezrozumiale, doszeptał gasnącym głosem — Przeklinam 
 Foka ujął go za rękę, posadził na ławie, podniósł głos:
 — Człowiecze, na Boga! Opamiętaj się, powiadam ci: dola!
 Joseńko powtórzył słabo:
 — Dola całkiem na dole, w mokrej piwnicy.
 Pociemniało zupełnie, zaledwie widać było zarysy twarzy i postaci.
 — Ciemno i chłodno, chodźmy do koliby — rzekł Foka.

P.S. Wszystkie użyte cytaty pochodzą z drugiego tomu tetralogii Stanisława Vincenza „Na wysokiej połoninie” pt. „Zwada”, s. 323-328, wyd. Pogranicze, Sejny 2003 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz