Stories of Tita

14 sierpnia 2022

Opowieści z "Braci  Karamazow" Fiodora Dostojewskiego




"Braci Karamazow" - prawdziwe tomiszcze (ponad 900 stron) przeczytałam dwukrotnie. Pierwszy raz dwanaście lat temu z polecenia córki i w tegoroczne wakacje wraz z mężem, głównie aby przypomnieć sobie kontekst Opowieści o Wielkim Inkwizytorze przywoływaną w licznych rozmowach przez moje dzieci. Przy okazji lektury odkryłam, że rosyjska bajka o cebuli, którą opowiedziałam na blogu lata temu na Zaduszki tu: https://storiesoftita.blogspot.com/2017/11/opowiesc-na-zaduszki-czyli-stara.html#more  pochodzi z "Braci Karamazow" i opowiadana jest Aloszy przez Gruszeńkę.
Zanim przejdę do Opowieści o Wielkim Inkwizytorze dodam tylko, że celowo zdjęcie sczytanej książki zawiera w tle wypielony trawnik naszego ogródka. To bynajmniej nie lokowanie produktu odchwaszczacza do trawników, ale wynik lektury Dostojewskiego w lipcowe popołudnia i zaparcia małżonka, że przy okazji odchwaszczy trawnik tradycyjnie. Zgodziłam się na taki układ zwłaszcza, że często zdarza mu się przy klasykach zasypiać już po 5-minutowej lekturze.
Ale do rzeczy Opowieść o Wielkim Inkwizytorze opowiada brat bratu. Jak wiecie braci jest trzech: najstarszy, z pierwszego małżeństwa Dymitr (Mitia) oraz Iwan i Alosza, którzy choć z jednej matki i ojca są od siebie tak różni jak dzień i noc. Iwan posępny pragmatyk - ateista i Alosza uosobienie dobroci, oddany szczerze Bogu i ludziom.
Iwan opowiada Aloszy historię o tragicznym w skutkach pojawieniu się Jezusa na ziemi w czasach Inkwizycji. Robi to pewnie po to, by przekonać brata, że jego wiara to ułuda, a instytucja Kościoła stworzona jest w celu pozbawienia ludzi wolności, której nie są w stanie udźwignąć. Dlatego w bluźnierczy sposób wbrew idei chrześcijańskiej wymyślone są tajemnice (dogmaty), cuda i autorytety. Inkwizytor w rozmowie z Jezusem pokazuje, że on - Jezus wszystkie te rzeczy odrzucił podczas kuszenia na pustyni jako szatańskie. Ludzie jednak bez nich obejść się nie mogą.
Zachęcam do przeczytania Opowieści o Wielkim Inkwizytorze w przekładzie Ryszarda Łużnego. Iwan zaczyna ją słowami:

Widzisz, akcja dzieje się w szesnastym wieku, a w tych czasach - powinieneś to zresztą dobrze wiedzieć jeszcze ze szkoły - więc właśnie wtedy był zwyczaj sprowadzania do utworów poetyckich, na ziemię, sił niebieskich. Nie mówię już o Dantem. We Francji urzędnicy sądowi, a także zakonnicy po klasztorach urządzali całe przedstawienia, gdzie wprowadzali na scenę postacie Madonny, aniołów, świętych, Chrystusa, a nawet samego Pana Boga. Wszystko to wówczas było bardzo proste, naiwne. [...] 
Tak więc i mój poemacik utrzymany byłby w takim samym duchu, gdyby się pojawił w tamtych czasach. U mnie także na scenie On się pojawia; prawda, nic nie mówi, pojawia się jedynie i przechodzi. Minęło już piętnaście wieków od czasu, gdy złożył obietnicę, że przyjdzie w pełni swego majestatu. [...] Ludzkość jednak oczekuje Go wciąż z taką samą jak dawniej wiarą i czułością. [...]
Została tylko sama wiara w to, co mówi serce! Prawda, i wtedy zdarzało się wiele cudów. Byli święci, którzy powodowali cudowne uzdrowienia; do niektórych błogosławionych, jak utrzymują ich żywoty, przychodziła sama Królowa Niebios. Ale diabeł nie spał, więc ludzie zaczęli powątpiewać w prawdziwość tych cudów. Akurat wtedy na północy, w Niemczech, pojawiła się nowa okropna herezja. [...] Herezja ta zaczęła świętokradczo odrzucać wiarę w cuda. Ale ci, co zostali wierni, wierzą jeszcze goręcej, jeszcze mocniej. Ludzkość jak dawniej śle łzy ku Niemu, oczekuje Go, miłuje, pokłada w Nim nadzieję, po dawnemu gotowa jest cierpieć i umrzeć dla Pana... I oto tyle wieków modlono się z wiarą, gorąco: «Zjaw się nam, Panie», tyle stuleci wzywano Go, że wreszcie w swej niezmiernej, niewyczerpanej litości zechciał zstąpić do tych, co Go błagali. 
A więc On zapragnął choćby na chwilę pojawić się ludowi, ludowi umęczonemu, cierpiącemu, cuchnącemu i grzesznemu, ale kochającemu Go miłością ufną, dziecięcą. Akcja w moim utworze rozgrywa się w Hiszpanii, w Sewilli, w najstraszniejszym okresie inkwizycji, kiedy na chwałę Bożą w kraju tym codziennie zapalano stosy. Palono heretyków złych.

Oczywiście, było to nie owo przyjście, które ma nastąpić, zgodnie z Jego obietnicą, przed końcem świata, w pełni niebiańskiego majestatu, i które będzie niespodziewane, nagłe, «jak błyskawica zabłyśnie na wschodzie, a świeci aż na zachodzie». Nie, On zapragnął odwiedzić swoje dzieci tylko na chwilę, na moment, i to właśnie tam, gdzie zaczęły płonąć stosy z heretykami. 
W swoim niezmierzonym miłosierdziu pojawia się raz jeszcze wśród ludzi w tej samej ludzkiej postaci, w jakiej przebywał między nimi przez trzy lata piętnaście wieków temu. Zstępuje na rozpalone ulice i place południowego miasta, właśnie tego, w którym dopiero co, w przeddzień, w auto da fe okazałym, w obecności króla, dworu, rycerzy, kardynałów i najpiękniejszych dam dworu, przy niezliczonych tłumach mieszkańców Sewilli kardynał wielki inkwizytor spalił naraz bez mała setkę ad maiorem gloriam Dei.[...]
Zjawił się cicho, nie zauważony, i nagle - czy to nie dziwne? - wszyscy Go poznają. Mogłoby to być jednym z najlepszych epizodów utworu, właśnie to, dlaczego Go tak poznają. Lud kierowany jakąś nieodpartą siłą dąży do Niego, otacza wielkim tłumem, chodzi za Nim. A On w milczeniu krąży wśród nich i uśmiecha się delikatnie niesłychanie im współczując. Słońce miłości goreje w Jego sercu, promienie Światła, Oświecenia i Mocy biją z Jego oczu i spływając na ludzi zmiękczają ich serca tak, że te zaczynają płonąć wzajemną ku Niemu miłością. Wyciąga przeto do nich ręce, błogosławi ich, a dotknięcie Jego rąk bądź samej tylko odzieży powoduje przepływ uzdrawiających mocy.
Oto z tłumu słychać głos starca ślepego od dzieciństwa: «Panie, uzdrów mnie, abym i ja mógł Cię ujrzeć!» - i oto jakby łuska spadła z jego oczu i niewidomy widzi dobrze. Lud płacze i całuje ziemię, po której On stąpa. Dziatki rzucają Mu kwiaty pod stopy i śpiewają «Hosanna!» «To On, to On sam - powtarza każdy - to na pewno musi być On, nikt inny.» A On zatrzymuje się u wejścia do katedry sewilskiej w tej samej chwili, kiedy do świątyni ludzie z płaczem wnoszą odkrytą białą dziewczęcą trumienkę, w której leży ciało siedmioletniej dziewczynki, jedynej córki pewnego możnego obywatela miasta. Zmarłe dziecko tonie w kwiatach. «On wskrzesi twoje dziecko» - woła ktoś z tłumu do płaczącej matki. Ksiądz kanonik, który wyszedł na spotkanie trumny, patrzy na to z niepokojem w oczach, z nachmurzonymi brwiami. Nagle rozlega się głośne wołanie nieszczęsnej matki: «Jeśliś to Ty, wskrześ dziecię moje!» - woła, wyciągając doń ręce. Kondukt zatrzymuje się, trumienkę stawiają przed drzwiami, u Jego stóp. On spogląda ze współczuciem, a usta cicho, raz jeszcze wypowiadają słowa: «Talifa kumi» - «i dziewczynka wstała».

Tłum jest poruszony, słychać krzyki, płacz, a właśnie akurat w tym samym czasie nieoczekiwanie przez plac katedralny przechodzi kardynał wielki inkwizytor. Jest to prawie dziewięćdziesięcioletni już starzec, wysoki, trzymający się prosto, o twarzy szczupłej, wysuszonej, z zapadłymi oczami, w których jednak jeszcze skrzy się blask niczym zanikająca, gasnąca iskra. O, teraz nie jest już w swoich wspaniałych kardynalskich szatach, w jakich paradował wczoraj przed tłumami, kiedy palono przeciwników wiary rzymskiej - nie. W tej chwili odziany jest w swój stary, zwyczajny zakonny habit. W pewnej odległości za nim kroczą jego posępni pomocnicy i słudzy oraz «święta» straż. Zatrzymał się przed tłumem i patrzy z daleka. Kardynał widział wszystko: jak postawiono trumnę u Jego nóg, jak zmartwychwstała dziewczynka, i oblicze jego stało się mroczne. Chmurzy więc swoje gęste, siwe brwi, w jego spojrzeniu pobłyskują złowieszcze ognie. Wyciąga palec i wskazując nań każe Go ująć straży.

I taką posiada moc, tak ulegli, pokorni i bojaźliwie posłuszni mu są wszyscy, że tłum natychmiast rozstępuje się przed strażnikami, ci zaś, wśród zapadłego nagle grobowego milczenia kładą na Niego ręce i uprowadzają. Tłum momentalnie, jak jeden mąż, kłoni głowy aż do ziemi przed starcem inkwizytorem, ten zaś, pobłogosławiwszy zebranych, mija ich w milczeniu. Straż wprowadza więźnia do ciasnego i mrocznego, o wysokim spadzistym sklepieniu więzienia w starym budynku świętego trybunału i zostawia Go tam w zamknięciu.

Mija dzień, nastaje ciemna, gorąca, duszna sewilska noc. Nagle w głębokich ciemnościach otwierają się żelazne wrota i sam stary wielki inkwizytor z lampką w ręku wchodzi do więzienia. Jest sam, drzwi natychmiast się za nim zatrzaskują. Zatrzymuje się u progu i długo, może dwie, może trzy minuty, wpatruje się w Jego oblicze. Wreszcie powoli podchodzi, stawia lampkę na stole i mówi do Niego: «To Ty? Ty?» Ale nie otrzymawszy odpowiedzi, szybko dodaje: «Nie odpowiadaj mi, milcz. Zresztą cóż mógłbyś odpowiedzieć? Wiem aż za dobrze, co byś mi odpowiedział. A w ogóle to nie masz już prawa dodawać czegokolwiek do tego, co zostało przez Ciebie wcześniej wypowiedziane. Dlaczego przychodzisz nam przeszkadzać? Bo że przychodzisz, aby nam przeszkadzać, to sam dobrze wiesz. A czy wiesz, co się stanie jutro? Nie wiem, ktoś Ty, i wiedzieć nie chcę, czy to Ty, czy tylko Jego podobieństwo, sobowtór, ale możesz być pewny, że jutro Cię zasądzę i spalę na stosie jako najgorszego z heretyków, a ten sam lud, który dziś żałował Twoje stopy, jutro na jedno moje skinienie rzuci się do podgarniania węgli na Twoim stosie. Wiesz o tym czy nie? Tak, Ty chyba jednak zdajesz sobie z tego sprawę» - dodał na zakończenie głęboko zamyślony, nie odrywając ani na moment przenikliwego spojrzenia skierowanego na swojego więźnia.
[...]
«Czy masz prawo ogłosić nam chociaż jedną z tajemnic tego świata, z którego przychodzisz? - pyta Go mój starzec i sam za Niego odpowiada: - Nie, nie masz, aby nic nie dodać do tego, co już było powiedziane, i żeby nie odbierać ludziom wolności, o którą Ci tak chodziło, kiedy jeszcze byłeś na ziemi. Wszystko, co teraz na nowo ogłosisz, będzie zagrażać wierze ludzi, bo objawi się jako cud, a przecież wolność ich wiary była dla Ciebie rzeczą najdroższą już wtedy, przed tysiącem pięciuset laty. Czyż nie Ty wówczas często powtarzałeś: "Pragnę uczynić was wolnymi". A teraz oto zobaczyłeś tych "wolnych" ludzi - dorzuca nagle starzec, uśmiechając się znacząco. - Tak, dzieło to drogo nas kosztowało - ciągnął, patrząc na Niego uważnie - ale doprowadziliśmy je wreszcie w Twoim imieniu do końca. Męczyliśmy się z tą wolnością piętnaście wieków, ale teraz to już sprawa skończona, i to skończona definitywnie. Co, nie wierzysz, że skończona, i to raz na zawsze? Spoglądasz na mnie łagodnie i nie zaszczycisz mnie nawet swoją dezaprobatą, gniewem? Musisz jednak przyjąć do wiadomości, że teraz, że właśnie dziś, obecnie, ci ludzie mają przeświadczenie większe, mocniejsze niż kiedykolwiek, iż są wolni w pełni, całkowicie, a tymczasem oni sami przynieśli nam swoją wolność i pokornie złożyli ją u naszych nóg. Ale to uczyniliśmy my, a czy Ty tego właśnie pragnąłeś, takiej chciałeś wolności? Człowiek stworzony został do sprzeciwu, do buntu, a czyż buntownik może być szczęśliwy? "Uprzedzano Cię - mówi starzec - nie możesz powiedzieć, że nikt Cię nie uprzedzał, nie odradzał, Ty jednak przestróg nie posłuchałeś, rad nie przyjąłeś, odrzucając jedyny sposób, dzięki któremu można było ludzi uszczęśliwić; na szczęście jednak odchodząc, przekazałeś to dzieło nam. Obiecałeś, potwierdziłeś to swoim słowem, dałeś nam prawo związywać i rozwiązywać, teraz więc, oczywiście, nie możesz nawet w myśli chcieć nam tego prawa odebrać. Po cóż więc przyszedłeś nam przeszkadzać?»

"Straszny i mądry duch, duch negacji, samozniszczenia i niebytu - ciągnie starzec - duch potężny rozmawiał z Tobą na pustyni, nam zaś przekazano w pismach, że jakoby on Cię "kusił". Czy tak było w istocie? I czyż można było powiedzieć jeszcze coś bardziej prawdziwego niż to, co on Ci głosił w trzech swoich pytaniach, któreś Ty odrzucił, a które w pismach nazwane są "pokusami"? A tymczasem jeśli kiedyś dokonano na ziemi jakiegoś prawdziwie wstrząsającego cudu, to stało się to właśnie wtedy, w dniu owych trzech kuszeń. Cud wtedy polegał właśnie na tym, że pojawiły się te trzy pytania.
Jeśliby można było założyć, jedynie na próbę, dla przykładu, że te trzy kwestie strasznego ducha w pismach zostały utracone, przepadły i że musi się je odtworzyć, wymyślić na nowo i wyrazić tak, aby znów weszły do pism, i że do tego celu trzeba będzie zebrać wszystkich ziemskich mędrców - władców, przedniejszych kapłanów, uczonych, filozofów, poetów - i postawić przed nimi zadanie: wymyślcie, ułóżcie trzy pytania, ale takie, które nie tylko odpowiadałyby skali owego wydarzenia, ale by wyrażały jeszcze do tego w trzech słowach, w trzech ludzkich zdaniach całą przyszłą historię świata i ludzkości - to czy myślisz, że cała ziemska mądrość, wszystka ludzka zgromadzona razem wiedza potrafiłaby wymyślić coś równie mocnego i mądrego jak te trzy pytania, jakie Ci rzeczywiście wówczas przedłożył potężny i mądry duch na pustyni?
Już tylko na podstawie tych trzech kwestii, opierając się na cudowności ich pojawienia się, można było wnosić, że się ma do czynienia nie z rozumem zwykłym, ludzkim, lecz wiecznym i absolutnym. Te trzy pytania bowiem skupiły w sobie, zawarły w jednej formule i zapowiedziały całą dalszą historię ludzkości, pozwoliły ujawnić trzy obrazy-sytuacje, które zbierają wszystkie nierozwiązalne sprzeczności historyczne natury ludzkiej na całej ziemi. Wówczas jeszcze nie mogło to być tak widoczne, jako że przyszłość była zakryta, niewiadoma, teraz jednak, po piętnastu wiekach, widzimy, że w tych trzech pytaniach wszystko do takiego stopnia zostało przeczute i przepowiedziane, a do tego tak się dokładnie sprawdziło, że ani dodawać do nich, ani ujmować już niczego więcej nie należy.
Sam zdecyduj teraz, kto miał rację: Ty, czy ten, co Cię wówczas pytał? Przypomnij sobie pytanie pierwsze; chociaż może nie całkiem dosłownie, ale sens był taki: Chcesz iść w świat i wybierasz się z gołymi rękami, z jakąś zapowiedzią wolności, której oni ze względu na swoją prostotę oraz przyrodzony bezwład nie potrafią nawet zrozumieć, której się boją i której unikają, nie chcą - bo nic i nigdy dla człowieka i dla społeczności ludzkiej nie było tak nie do zniesienia jak wolność! A czy widzisz te kamienie rozrzucone po nagiej, palonej przez słońce pustyni? Zamień je tylko na chleby, a ludzkość pobiegnie za Tobą jak stado, wdzięczne i posłuszne wprawdzie, ale też wiecznie strwożone, że możesz cofnąć rękę swoją i zabraknie już dla nich Twego chleba!
Ty jednak nie chciałeś pozbawić człowieka wolności i odrzuciłeś propozycję, bo jakaż to, według Ciebie, wolność, skoro uległość kupiona została chlebem? Odpowiedziałeś na to, że nie samym chlebem żyje człowiek; a czy wiesz, że w imię właśnie tego samego ziemskiego chleba powstanie przeciwko Tobie duch ziemi, rozpocznie walkę z Tobą i zwycięży, a wszyscy pójdą za nim wykrzykując: "Któż jest podobny do Bestii, co dała nam ogień z nieba!". Czy wiesz, że miną stulecia i ludzkość zacznie głosić ustami swych mędrców i uczonych, iż przestępstwa nie ma, a więc nie ma i grzechu, są natomiast jedynie głodni. "Najpierw nakarm, a dopiero potem żądaj od nich życia cnotliwego!" - oto, co napisane zostanie na sztandarze, który podniosą przeciwko Tobie i który zburzy Twoją świątynię. Na jej miejscu wzniesiona będzie nowa budowla, powstanie znów straszna wieża Babel, chociaż i ta również pozostanie niedokończona, niedobudowana jak i poprzednia. Ty mógłbyś jednak uniknąć tej nowej wieży i o tysiąc lat skrócić cierpienia ludzkości, bo przecież do nas przyjdą ci ludzie namęczywszy się przez tysiąc lat z tą swoją wieżą! Odnajdą nas wtedy znów pod ziemią, ukrytych w katakumbach (bo będą nas znów prześladować i oddawać na męki), odnajdą nas i zawołają: "Nakarmcie nas, bo ci, którzy obiecali nam ogień z nieba, nie dali go nam".
A wtedy my już doprowadzimy do końca budowę ich wieży, bo dobuduje ją ten, kto będzie karmił, nakarmimy zaś my w imię Twoje, i skłamiemy, że to w imię Twoje. Tak, nigdy, przenigdy bez nas nie potrafią się wykarmić! Żadna nauka nie da im chleba, dopóki pozostaną wolni, skończy się to tym, że przyniosą nam swoją wolność i składając ją u naszych nóg powiedzą: "Lepiej już zróbcie z nas niewolników, ale nas nakarmcie". Zrozumieją wreszcie sami, że wolność i chleb ziemski pod dostatkiem dla wszystkich to rzeczy razem nie do pomyślenia, wzajemnie się wyłączające, bo nigdy, nigdy nie potrafią oni podzielić czegoś sprawiedliwie pomiędzy siebie! Przekonają się także, że nie mogą być również nigdy wolni, dlatego że są ludźmi słabymi, zepsutymi, skłonnymi do grzechu i buntu.
Obiecałeś im chleb niebieski, ale - powtórzę raz jeszcze - czyż może on się równać w oczach słabego, wiecznie grzęznącego w grzechu i wiecznie niezadowolonego ze wszystkiego ludzkiego rodu z chlebem ziemskim? Jeśli nawet z myślą o chlebie niebieskim pójdą za Tobą tysiące czy dziesiątki tysięcy, to co stanie się z milionami, dziesiątkami tysięcy milionów istot, które nie znajdą w sobie tyle sił, aby wzgardzić chlebem ziemskim na rzecz chleba niebieskiego? A może zależy Ci tylko na dziesiątkach tysięcy wielkich i silnych, pozostałe zaś, niezliczone jak piasek morski miliony ludzi słabych, ale Cię kochających, mają jedynie służyć jako tworzywo dla wielkich i silnych?
Nie, dla nas drodzy są również słabi. Są zepsuci i buntują się, lecz w końcu oni właśnie staną się posłuszni. Będą nas podziwiać i uważać za bogów dlatego, że stanąwszy na ich czele zgodziliśmy się wziąć ich wolność i zacząć nad nimi panować - tak nieznośne pod koniec stanie się dla nich bycie wolnymi! Powiemy im jednak wówczas, że jesteśmy Ci posłuszni i że panujemy w imię Twoje. I znów ich oszukamy, bo Ciebie już do nas nie puścimy. W oszustwie tym kryć się też będzie nasze cierpienie, ponieważ będziemy zmuszeni do kłamstwa. Oto, co oznaczało owo pierwsze pytanie na pustyni, i to właśnie odrzuciłeś w imię wolności, którą postawiłeś ponad wszystko. A tymczasem w pytaniu tym zawarta była wielka tajemnica tego świata. Przyjmując "chleb", odpowiedziałbyś na pospólne i odwieczne dążenie człowieka, zarówno jako istoty jednostkowej, jak i całej ludzkości razem wziętej, a mianowicie na gotowość "oddawania komuś czci", kłaniania się. Człowiek bowiem nie ma troski bardziej trwałej, bardziej mu doskwierającej jak ta, by zyskawszy już wolność wyszukać sobie jak najrychlej tego, komu mógłby cześć oddawać, kłaniać się, służyć.
A pragnie człowiek cześć oddawać temu, co jest już bezsporne, pewne, tak pewne, żeby wszyscy ludzie naraz zgodzili się oddać temu pokłon, temu służyć! Troszczą się bowiem te żałosne istoty nie tylko o to, aby znaleźć ów obiekt, któremu kłaniać się będę ja czy ktoś inny, ale także by wyszukać coś takiego, w co uwierzyliby wszyscy i czemu by oddawali pokłon koniecznie właśnie wszyscy razem. Ta oto potrzeba, by kłanianie się i oddawanie czci były powszechne, stanowi największą mękę zarówno każdego człowieka z osobna, jak i ludzkości jako całości od początku świata. Dla tej właśnie powszechności w oddawaniu czci ludzie tępili się nawzajem mieczem. Tworzyli sobie bogów i wołali jedni do drugich: "Porzućcie bogi wasze i przyjdźcie oddać cześć naszym, bo jeśli nie, to śmierć wam i waszym bogom!" I będzie tak do końca świata, nawet wtedy, kiedy na świecie znikną bogowie: i tak ludzie wtedy będą padać na twarz przed bałwanami. Znałeś przecież, nie mogłeś nie znać tej głównej tajemnicy natury ludzkiej, a jednak odrzuciłeś jedyny absolutnie pewny sztandar, jaki Ci proponowano, a jaki pozwoliłby Ci na pewno zmusić wszystkich do uległości wobec Ciebie - sztandar chleba ziemskiego, i to odrzuciłeś go w imię wolności oraz chleba niebieskiego.
I popatrz, co zrobiłeś jeszcze później. Znowu w imię wolności! Powtarzam Ci, że człowiek nie ma większej, bardziej dokuczliwej troski niż ta, aby znaleźć jak najszybciej kogoś, komu mógłby oddać ów dar wolności, z jakim na swoje nieszczęście na świat się narodził. Ale nad wolnością ludzi zapanuje tylko ten, kto uspokoi ich sumienie. Proponując Ci chleb, dawano tym samym sztandar, hasło pewne, bezsporne: dasz chleb, i człowiek się pokłoni, bo nie ma nic bardziej bezspornego niż chleb. Ale jeśli równocześnie ktoś niezależnie od Ciebie zawładnie jego sumieniem - o, wtedy człowiek wzgardzi Twoim chlebem i pójdzie za tym, który zyskał sobie jego sumienie. Tu miałeś jednak rację, bo tajemnica życia ludzkiego polega nie na tym, aby tylko żyć, lecz na tym, by wiedzieć, po co się żyje. Jeśli człowiek nie będzie miał jasnej i pewnej odpowiedzi na pytanie, po co żyje, na życie takie się nie zgodzi i raczej unicestwi się niż pozostanie na ziemi, chociażby nawet wokół niego był sam chleb. To prawda, co jednak z tego wyniknęło: zamiast zapanować nad wolnością ludzi, Ty im jej dodałeś jeszcze więcej!
Czy zapomniałeś o tym, że człowiek ceni sobie więcej spokój, nawet śmierć, niż swobodę wyboru w poznawaniu dobra i zła? Nie ma dlań nic bardziej kuszącego, pociągającego niż wolność sumienia, ale nie ma też nic tak męczącego, trudnego jak ona. I oto zamiast w sposób zdecydowany i twardy, raz na zawsze uspokoić ludzkie sumienie - Ty uciekłeś się do sposobów najbardziej niezwykłych, idealistycznych, nieokreślonych, wybrałeś to, do czego ludzie nie byli zdolni, postąpiłeś więc tak, jakbyś ich nawet w ogóle nie kochał; i to kto - Ten, który przyszedł dać za nich własne życie! Zamiast zawładnąć ludzką wolnością, Ty jej jeszcze przymnożyłeś, by tym samym obciążyć jej męczarniami na wieki królestwo ludzkiego ducha.
Zapragnąłeś wolnej miłości człowieka, ażeby pociągnięty Twoją osobowością, w zachwyceniu poszedł za Tobą dobrowolnie. Już nie dawne twarde prawo, lecz człowiek wolnym sercem miał teraz decydować o tym, co dobre i co złe, mając za drogowskaz przed sobą jedynie Ciebie, Twoją postać. Ale czy nie pomyślałeś, że człowiek w końcu sprzeciwi się nawet Tobie, że odrzuci Twoją prawdę, jeśli się go przygniecie takim strasznym brzemieniem jak wolny wybór? Przecież ludzie muszą w końcu zakrzyknąć, że prawda jest nie w Tobie, bo czyż można było przyczynić im więcej rozterek i cierpień, niż to uczyniłeś Ty zostawiając im tyle trosk oraz żądań nie do rozwiązania? W ten sposób przecież sam położyłeś fundament pod dzieło zburzenia, rozpadu swojego królestwa i nie możesz obarczać winą za to nikogo więcej.
A tymczasem czy to Ci właśnie proponowano? Są na ziemi trzy siły, jedyne trzy siły, które potrafią na zawsze zwyciężyć i opanować sumienie tych słabych w swej sile buntowników, i to dla ich dobra, ich szczęścia; te siły - to cud, tajemnica i autorytet. Ty odrzuciłeś je wszystkie: pierwszą, drugą i trzecią, sam zresztą dając potem przykład, jak to się praktycznie stosuje. Kiedy straszny, głęboko mądry duch postawił Cię na szczycie świątyni i powiedział: "Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół, jest przecież napisane: Aniołom swoim rozkaże o tobie, a na rękach nosić cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień i poznasz wtedy, czyś Ty Syn Boży, i udowodnisz wtedy, jaka jest Twoja wiara w Ojca Twego" - to wysłuchawszy tego Ty odrzuciłeś propozycję, nie poddając się próbie, i nie rzuciłeś się w dół. Oczywiście, czyniąc tak okazałeś dumę i majestat, postąpiłeś jak Bóg, no ale ludzie, to słabe, buntujące się plemię - czyż oni są bogami? Tak, zrozumiałeś wówczas, że czyniąc tylko jeden krok, jeden ruch, by się rzucić w dół, i Boga byś zaczął kusić, i utracił całą wiarę w Niego, i rozbił się o ziemię, o tę ziemię, którą przyszedłeś zbawić, i uradował wielce mądrego ducha, który Cię kusił. Ale powtarzam raz jeszcze: czy wielu jest takich jak Ty?

Czyż rzeczywiście dopuszczać mogłeś choć przez moment, że ludzie będą w stanie oprzeć się pokusom tego rodzaju? Czyż natura ludzka tak została stworzona, żeby odrzucić możliwość cudu i w takich strasznych momentach życiowych, momentach zasadniczych, najpoważniejszych i najtrudniejszych duchowych wyborów być zdaną jedynie na decyzje wolnego serca? Tak, wiedziałeś, że Twój bohaterski czyn zostanie utrwalony w księgach, że dotrze w głąb wieków i do ostatnich krańców ziemi, żywiłeś tę nadzieję, że naśladując Ciebie człowiek również zostanie z Bogiem, że nie wybierze, nie będzie domagał się cudu. Nie wiedziałeś natomiast, że ledwo tylko człowiek odrzuci cud, odrzuci też natychmiast Boga, ludzie bowiem szukają nie tyle Boga, ile cudów. A ponieważ człowiek nie jest w stanie obejść się bez cudów, bardzo szybko stworzy sobie nowe, już własne cudowności i zacznie im pokłon oddawać: wierzyć w cudowną moc znachorów czy umiejętności wiejskich czarownic, i to chociażby nie wiem jakim był buntownikiem, heretykiem czy bezbożnikiem.
Nie zszedłeś z krzyża, kiedy do Ciebie wołano naigrawając się i szydząc: "Zstąp z krzyża, a uwierzymy, że to Ty". A nie zszedłeś dlatego, że znów nie chciałeś niewolić człowieka cudem i żądałeś wiary wolnej, nie wymuszonej, nie sprowokowanej cudem. Pragnąłeś miłości w wolności, a nie uległych zachwytów człowieka zniewolonego wobec potęgi, która go raz na zawsze przeraziła. Ale i tu byłeś zbyt wysokiego mniemania o ludziach, bo oni rzeczywiście są niewolnikami, chociaż stworzeni zostali do oporu, do buntu. Oglądnij się, przekonaj, minęło już piętnaście wieków; weź i spojrzyj na nich: kogóż to chciałeś podnieść aż do siebie, do swego poziomu? Przysięgam Ci, człowiek stworzony został istotą bardziej słabą i nędzną, niż Ty myślałeś! Czyż może on, czy potrafi dokonać tego, co Ty zrobiłeś?
Stawiając go tak wysoko postąpiłeś tak, jakbyś przestał mu współczuć: za wiele już od niego wymagałeś. I to kto tak uczynił -Ten, co ukochał człowieka więcej niż samego siebie! Mniej go wynosząc, mniej też byś od niego wymagał, i to już byłoby bardziej podobne do miłości, bo wtedy jego ciężar do dźwigania byłby mniejszy, znośniejszy. Człowiek jest słaby i podły. I cóż z tego, że teraz wszędzie wznieca bunt przeciwko naszej władzy i chełpi się tym, że zdolny jest do buntu? Jest to chełpliwość dziecka lub uczniaka; to małe dzieci, które zbuntowały się w klasie i wygnały nauczyciela. Nadejdzie jednak kres entuzjazmowi tych smarkaczy, którzy drogo zań zapłacą. Zburzą wprawdzie wiele świątyń i zaleją ziemię krwią, ale te niemądre dzieciaki domyślą się w końcu, że chociaż są niby buntownikami, to buntownicy z nich słabi, kiepscy, tacy, co to nie wytrzymują, nie potrafią znieść własnego buntu. Roniąc łzy z powodu własnej głupoty, dojdą w końcu do tego, że ten, kto uczynił ich buntownikami, chciał bez wątpienia sobie z nich zakpić. Powiedzą zaś to w desperacji, w rozpaczy, a słowa ich zabrzmią jak świętokradztwo, co uczyni ich jeszcze bardziej nieszczęśliwymi, bo natura ludzka, nie znosząc świętokradztwa, w końcu sama na pewno za nie się zemści. Tak więc niepokój, rozterki i nieszczęścia - oto obecny los ludzi po tym, coś dla ich wolności wycierpiał!

Wielki Twój prorok poprzez wizje i alegorie mówi, iż widział wszystkich uczestników pierwszego zmartwychwstania i że było ich z każdego pokolenia po dwanaście tysięcy. Ale jeśli ich było aż tyle, to byliby to raczej nie ludzie, lecz jakby bogowie. Mieli za sobą cierpienie Twego krzyża, wycierpieli dziesiątki lat głodu i nagości życia na pustyni, gdzie żywili się szarańczą i korzonkami; oczywiście, tu już możesz z dumą wskazać tych właśnie synów wolności, wolnej miłości, ich wolnej i wspaniałomyślnej ofiary dla Twego imienia. Nie zapominaj jednak, że było ich tylko kilka tysięcy, i to raczej bogów, a pozostali? I cóż są winni ci inni, słabi ludzie, którzy nie byli zdolni do zniesienia takich cierpień jak tamci, mocni? Cóż winna słaba dusza, że nie potrafi przyjąć i znieść w sobie tylu strasznych darów?
A może naprawdę przyszedłeś wówczas tylko do nielicznych, do wybranych? Ale jeśli tak było, to jest w tym tajemnica i my jej nie potrafimy zgłębić. A skoro to tajemnica, to i my także mieliśmy prawo głosić rzeczy tajemne i nauczać, że ważna jest nie wolna decyzja ich serc i nie miłość, lecz tajemnica, której powinni podporządkować się ślepo, nawet wbrew ich własnemu sumieniu. Tak też uczyniliśmy. Poprawiliśmy Twoje dzieło i oparli je na cudzie, tajemnicy oraz autorytecie. I ludzie ucieszyli się, że ktoś znów zaczął ich prowadzić jak stado i że z ich serc zdjęto wreszcie ten straszny dar, który przyniósł im tyle cierpienia. Czyniliśmy słusznie tak nauczając i tak postępując, czy nie? Czyż nie okazywaliśmy dostatecznej miłości do ludzi uświadamiając im ich słabość, zmniejszając troskliwie gniotący ich ciężar, pozwalając wreszcie słabej ich naturze nawet na grzech, byle tylko za naszym przyzwoleniem?
Dlaczego więc przychodzisz teraz nam przeszkadzać? I to tak milcząco, przenikliwie patrzysz na mnie swoimi łagodnymi oczyma? Wpadnij w gniew, ja nie chcę Twojej miłości, bo sam Ciebie nie kocham. I po cóż miałbym coś przed Tobą ukrywać? Czyż nie wiem, z kim mówię? To wszystko, co mam do powiedzenia, jest Ci już dobrze .znane, czytam to w Twoich oczach. Miałbym więc ukrywać przed Tobą nasze sekrety? A może właśnie chcesz je usłyszeć, poznać z ust moich?
A więc dobrze, słuchaj: nie jesteśmy z Tobą, jesteśmy z nim oto nasza najgłębsza tajemnica! Od dawna, od ośmiu już wieków nie jesteśmy z Tobą, lecz z nim. Równo osiem wieków temu wzięliśmy od niego to, coś Ty odrzucił z oburzeniem, ów dar ostatni, który on Ci proponował, pokazując Ci wszystkie królestwa ziemi: wzięliśmy od niego Rzym oraz miecz cesarza i ogłosiliśmy siebie władcami ziemskimi, władcami jedynymi, chociaż do dziś jeszcze nie udało się nam doprowadzić tego dzieła do końca, w pełni je zrealizować. Gdzie leży tego przyczyna, kto tu zawinił? Tak, to dopiero początek dzieła, ale ważne, że się zaczęło. Długo jeszcze przyjdzie czekać na jego zakończenie, ziemia wiele jeszcze wycierpi, ale my swego dopniemy, będziemy cesarzami, a wtedy przyjdzie czas na pomyślenie o szczęściu całej ludzkości.
A właściwie to mogłeś już wówczas wziąć ten miecz cesarza. Dlaczego odrzuciłeś ten dar trzeci, ostatni? Przyjmując ową trzecią radę potężnego ducha mógłbyś spełnić wszystko, czego szuka człowiek na ziemi: dać mu to, co będzie czcił, tego, komu będzie mógł ofiarować sumienie i wskazać, w jaki sposób wszyscy ludzie będą się wreszcie mogli połączyć w jedno wspólne, całkowicie zgodne i jednomyślne mrowisko, jako że potrzeba ogólnego, światowego złączenia się to trzecie i ostatnie bolesne dążenie człowieka. Człowiek zawsze dążył usilnie do tego, aby zorganizować się koniecznie w skali całej ludzkości. Nie brakowało wielkich narodów z równie wielką historią, ale im one wyżej stały, tym bardziej były nieszczęśliwe, jako że mocniej niż inne uświadamiały sobie konieczność jedności ludzi w skali całego świata. Wielcy zdobywcy, Tamerlanowie i Dżyngis-chanowie, przebiegali ziemię jak wichura starając się zawojować świat cały, ale i oni, chociaż nieświadomie, wyrażali to samo wielkie dążenie ludzkości do ogólnej, powszechnej jedności.
Ten, kto by przyjął miecz oraz purpurę cesarską, zbudowałby światowe państwo i zapewniłby pokój w skali powszechnej. Któż bowiem ma panować nad ludźmi jak nie ten, kto zawładnął ich sumieniami i w czyich rękach znajduje się ich chleb. Myśmy właśnie wzięli miecz i purpurę cesarza, a uczyniwszy to, odrzuciliśmy oczywiście Ciebie, a poszliśmy za nim. Rzecz jasna, przyjdą jeszcze całe stulecia niecnych wybryków wolnego umysłu, mędrkowania oraz antropofagii, dlatego że zacząwszy budować swoją wieżę Babel bez nas, ludzie muszą skończyć na antropofagii. Ale wtedy to już Bestia przy czołga się do nas i będzie nam lizać stopy, skrapiając je krwawymi, cieknącymi z jej własnych oczu łzami. My zaś dosiądziemy Bestii i wzniesiemy kielich, na którym napisane będzie: Tajemnica! I dopiero wtedy, tylko wtedy nastanie dla ludzi królestwo pokoju i szczęścia.
Ty szczycisz się swoimi wybranymi, ale masz tylko ich, wybranych, a więc nielicznych, my natomiast uspokoimy wszystkich. A i to jeszcze do końca nie jest pewne; jakże wielu z tych wybranych, mężnych, z tych, co mogliby się nimi stać, w końcu zmęczyło się czekając na Ciebie, ustało w drodze i poniosło, a także jeszcze poniesie w przyszłości, siły swego ducha oraz żar swych serc gdzie indziej i skończy tym, że wzniesie sztandar swej wolności właśnie przeciwko Tobie samemu. A przecież to Ty ten sztandar wzniosłeś.
U nas natomiast wszyscy będą szczęśliwi i nikt nie zechce ani buntować się, ani też tępić się nawzajem, jak to ma miejsce wszędzie, gdzie panuje Twoja wolność. Już my ich przekonamy, że tylko wtedy staną się wolnymi, kiedy wyrzekną się własnej wolności na naszą korzyść i nam całkowicie ulegną. A co, będziemy w tym mieli rację czy też nie? Sami się przecież przekonają, że mamy słuszność, pamiętać bowiem będą o tym, do jakiego strasznego zniewolenia oraz destrukcji doprowadzała ich Twoja wolność. Ta wolność, wolny rozum i nauka zaprowadzą ich na takie manowce oraz postawią przed tak przedziwnymi rzeczami oraz takimi nierozwiązywalnymi zagadkami, że jedni z nich, niepokorni i okrutnicy, wyniszczą się nawzajem sami, drudzy niepokorni, ale bezwolni, mało wytrwali, wytępią się nawzajem, pozostali zaś - słabi i nieszczęśliwi, przyczołgają się do naszych nóg i zaczną błagać z płaczem: "Tak, mieliście słuszność, wy jedni posiedliście Jego tajemnicę, dlatego wracamy do was, uratujcie nas przed nami samymi".
Biorąc chleb od nas, zobaczą oczywiście jasno, że to my zabieramy chleb, wytworzony ich własnymi rękami, od nich, aby zaraz im samym go rozdać, zobaczą, że dokonuje się to bez żadnego cudu, bez jakiejś zamiany kamieni w chleb. Ale zaiste jeszcze więcej niż z samego chleba cieszyć się będą z tego, że otrzymują go z rąk naszych! Bo jeszcze świeżo będą mieli w pamięci to, że dawniej, bez nas, chleb przez nich wytworzony zmieniał się w ich rękach w kamienie, natomiast od chwili, kiedy do nas wrócili, kamienie zmieniały się w ich rękach w chleb. Zrozumie ją wówczas i docenią to, co znaczy raz na zawsze pozbyć się wolności, poddać się czyjejś władzy. Dopóki ludzie tego nie zrozumieją, będą nieszczęśliwi.
A któż to w największej mierze przyczynił się do tego niezrozumienia istoty rzeczy? Kto rozbił stado i rozproszył je po drogach nieznanych, po manowcach? Ale stado to znowu zostanie zgromadzone i posłusznie podda się władzy, a wtedy my zapewnimy mu cichy, pełen uległości błogostan, szczęśliwość istot słabych, bezwolnych, takich, jakimi rzeczywiście ludzie zostali stworzeni. Tak, wyperswadujemy im całkowicie wszelką chęć wywyższania się, uczucie dumy, chociaż Ty, podnosząc człowieka tak wysoko, nauczyłeś go być dumnym. Wykażemy im, że są istotami słabymi, że z nich tylko godne politowania dzieci, ale że równocześnie taki stan szczęśliwości dziecięcej cenniejszy jest, słodszy od innych. Spokorniali, ulegli będą ciągle oglądać się na nas i uciekać się do nas, szukać u nas schronienia niczym pisklęta u kwoki.
Będą żywili wobec nas uczucie podziwu oraz strachu, będą też dumni z tego, że byliśmy na tyle mocni i mądrzy, by poskromić i opanować tak olbrzymie, niesforne wielomilionowe stado. Będą z lękiem oczekiwać przejawów naszego zagniewania, umysły staną się nieśmiałe, bojaźliwe, oczy skłonne do łez jak u dzieci czy kobiet, ale równocześnie będą zgodnie z naszą wolą łatwo przechodzić w stan wesołości i śmiać się, promiennie radować lub śpiewać jak dzieci. Tak, zmusimy ich do pracy, ale w czasie od niej wolnym urządzimy im życie niczym dziecinną zabawę, z piosenkami, chórami, niewinnymi tańcami. Tak, pozwolimy im nawet grzeszyć, przecież są słabi i bezwolni, za co będą nas kochać jak dzieci, którym nie zabrania się zabaw i szaleństw. Zapewnimy ich, że każdy grzech będzie przebaczony, jeśli tylko dopuszczono się go za naszym pozwoleniem, pozwalać się zaś będzie na występki z miłości ku nim właśnie, zwłaszcza że karę za grzechy weźmiemy już, trudno, na siebie, na swoje sumienie. I weźmiemy naprawdę, za co będą nas ubóstwiać jako dobrodziejów biorących przed Bogiem ich winy na siebie.
Nie będą też mieli żadnych tajemnic przed nami. Będziemy im pozwalać bądź też zakazywać żyć z własnymi żonami czy kochankami, mieć lub też nie mieć dzieci - wszystko to zależne od ich uległości i posłuszeństwa, oni natomiast będą poddawać się naszej woli z weselem i radością. Powierzać nam będą wszystkie najbardziej tajemne sekrety i trudności swoich sumień, a my rozwiążemy je zdejmując ciążące na nich brzemię; ludzie przyjmą decyzje nasze z radością, bo to uwolni ich od tego, co obecnie doskwiera im tak bardzo i przysparza cierpień: od decyzji moralnych osobistych i wolnych. Stąd wszyscy będą szczęśliwi, niezliczone miliony istot, oprócz oczywiście setek tysięcy tych, którzy muszą tamtymi kierować. Bo tylko my, posiadacze tajemnicy, jedynie my będziemy nieszczęśliwi. Będą miliardy szczęśliwych niewinnych jak dzieci i sto tysięcy ofiarnych cierpiętników, którzy wzięli na siebie przekleństwo poznania dobra i zła. Ludzie umierać będą w pokoju, spokojnie gasnąć z Twoim imieniem na ustach, a za grobem znajdą jedynie śmierć. My oczywiście zachowamy to w sekrecie i z myślą o ich szczęściu będziemy zwodzić ich nagrodą nieba i wieczności. Bo przecież jeśliby nawet i miało coś być na tamtym świecie, to na pewno już oczywiście nie dla takich jak oni.
Mówi się i prorokuje, że znów przyjdziesz i zwyciężysz, że przybędziesz ze swoimi wybrańcami, dumnymi i potężnymi. Na to my odpowiemy: oni zbawili tylko samych siebie, my natomiast - uratowaliśmy wszystkich. Mówi się, że zhańbiona zostanie Wszetecznica, dosiadająca Bestii i dzierżąca w swoim ręku tajemnicę, że znów zbuntują się uniżeni, maluczcy, że rozerwą jej purpurę i obnażą jej "wstrętne" ciało. Ale wtedy ja wstanę i pokażę Ci miliardy szczęśliwych niemowląt, które nie wiedziały, co to grzech. My zaś, którzyśmy wzięli ich grzechy, dla ich własnego szczęścia, na siebie, staniemy przed Tobą i powiemy: "Osądź nas, jeśli możesz i masz śmiałość".
Wiedz, że się Ciebie nie boję. Wiedz, że ja również byłem na pustkowiu, żywiłem się szarańczą i korzonkami, witałem z błogosławieństwem wolność, którą Ty głosiłeś ludziom, że wreszcie i ja gotów byłem stanąć w szeregach Twoich wybrańców, znaleźć się wśród nich, tych potężnych i silnych, gorąco pragnąłem "uzupełnić ich liczbę". Ale się opamiętałem, nie chciałem iść na służbę szaleństwu. Wróciłem więc i dołączyłem do zgromadzenia tych, którzy "poprawili Twoje dzieło". Porzuciłem dumnych i Wróciłem do pokornych, dla ich własnego szczęścia.

To, co Ci tu mówię, spełni się, i królestwo nasze będzie zbudowane. Powtarzam Ci raz jeszcze: jutro zobaczysz to posłuszne stado, które na moje pierwsze skinienie rzuci się, aby podgarniać rozżarzone węgle przy stosie, na którym spalą Cię za to, że przyszedłeś nam przeszkadzać. Bo jeśli ktoś już naprawdę zasłużył na nasz stos, to właśnie Ty, nikt inny. Jutro zostaniesz spalony. Dixi!»

Iwan przerwał. Opowiadał jakby w gorączce, z przejęciem, bardzo osobiście; kiedy skończył, nieoczekiwanie się uśmiechnął.
Alosza, który cały czas słuchał nic nie mówiąc, w milczeniu, pod koniec opowieści zaczął się bardzo denerwować; próbował nawet niejeden raz bezskutecznie przerwać potok słów brata, ale ostatecznie się pohamował, tak że dopiero teraz, nagle, zaczął mówić, jakby wyrwany z jakiejś niemocy.
- Ależ to... bzdura! - krzyknął czerwieniejąc. - Twój poemat to utwór na cześć Chrystusa, a nie bluźnierczy, jak to sobie zamierzyłeś. I któż da ci się przekonać na temat wolności? Czyż tak, tak właśnie należy ją pojmować? Czyż tak się ją rozumie w prawosławiu... Może to tak w Rzymie, ale i to nie w całym Rzymie, to nieprawda - to coś najgorszego w katolicyzmie, inkwizycja, jezuici!... A zresztą taka wymyślona, niewiarygodna postać jak twój inkwizytor w ogóle nie mogłaby istnieć. Cóż to za grzechy ludzkie wzięte na siebie? Cóż to za nosiciele tajemnicy, którzy biorą na siebie jakieś przekleństwo dla szczęścia innych? Kiedy i gdzie tacy istnieli? Wiemy, kto to są jezuici, mówi się o nich niedobrze, ale czyż aż tak to wygląda, jak u ciebie? Nie, to zupełnie coś innego, oni wcale nie są tacy... To po prostu armia Rzymu dla przyszłego światowego ziemskiego państwa, z imperatorem - rzymskim najwyższym kapłanem na czele... Tak, to ich ideał, ale bez jakichś tam tajemnic czy wzniosłych smutków... Zwykła, najzwyklejsza żądza władzy, przyziemnych, brudnych dóbr, panowania nad innymi... coś w rodzaju przyszłej, nowej pańszczyzny, z tym że właśnie oni mieliby zostać panami-właścicielami... I to wszystko, nic więcej. Może zresztą rzeczywiście oni w Boga nie wierzą, nie wiem. Twój cierpiący za innych inkwizytor to czysta, zupełna fantazja...
(...)
- A jak się kończy twój poemat - zapytał nagle Alosza, nie podnosząc oczu - jeśli to nie jest jeszcze koniec?
- Chciałem zakończyć go tak: kiedy inkwizytor wreszcie przestaje mówić, następuje chwila milczenia: mówca czas jakiś czeka, czy jego więzień mu nie odpowie. To milczenie mu ciąży. Widział, więzień cały czas słuchał go uważnie, w napięciu, nic nie mówiąc patrzył mu prosto w oczy; widoczne też było, że nie ma zamiaru odpowiedzieć, że nie pragnie niczemu się sprzeciwić.
Starzec chciałby, żeby Ten coś przecież odpowiedział, coś rzekł, chociażby to była rzecz gorzka, straszna. I oto nagle więzień w milczeniu przybliża się do starca i spokojnie, łagodnie całuje go w blade, bezkrwiste dziewięćdziesięcioletnie usta. I to jest cała Jego odpowiedź. Starzec drgnął, jego wargi zaszeleściły; zbliżył się do drzwi, otworzył je na oścież i rzekł do więźnia: «Idź sobie i nie przychodź więcej... nie przychodź wcale... nigdy, nigdy!» I wypuszcza Go na ciemne ulice i place miasta. Więzień oddala się.
- A starzec?
- Pocałunek pali mu serce, ale on pozostaje przy swojej idei.
- A razem z nim ty również, ty także? - zawołał ze smutkiem Alosza.
Iwan się zaśmiał.
- Przecież to wszystko bzdury, Aloszo, przecież to tylko niemądry poemat niedouczonego studenta, który nigdy nie ułożył nawet dwóch porządnych wierszy. Dlaczego bierzesz to wszystko tak bardzo poważnie?

P.S. "Braci Karamazow" czytaliśmy w świetnym przekładzie Adama Pomorskiego wydanym przez "Znak" w 2007 roku, który to przekład bardzo polecam. W użytym w poście przekładzie Ryszarda Łużnego poczyniłam pewne skróty zaznaczone nawiasem z wielokropkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz