Stories of Tita

27 sierpnia 2022

Opowieść o moich Pradziadkach Jemielitych




Dwa lata temu mieliśmy okazję zobaczyć opuszczony, stary dom naszych pradziadków Jemielitych. Najmłodsza siostra Mamy zadzwoniła z wieścią, że gospodarstwo zakupił jeden z prawnuczków i jest okazja zobaczyć jeszcze niektóre nadszarpnięte zębem czasu artefakty, zanim rozpocznie się tam kapitalny remont. Miałam nadzieję, że od śniadowskich kuzynów usłyszę przy okazji niejedną rodzinną opowieść i nie zawiodłam się. Ale do rzeczy ...
Moja mama miała dwie babcie Aleksandry. Jej ukochaną była mama taty Aleksandra Warnajtys. Zmarła gdy miałam cztery lata i jedynym wspomnieniem po niej jest zapach floksów, którymi obstawiony był cały dom w dzień jej pogrzebu. Opowieść o niej znajdziecie tu: https://storiesoftita.blogspot.com/2018/11/opowiesc-zaduszna-o-mojej-prababci.html#more
Druga jej babcia - Aleksandra Jemielita mieszkała w Śniadowie, a raczej na granicy Starych Jemielitych i Ratowa Piotrowa - za koleją, jak się zwykło mówić.

Widok z tyłów gospodarstwa na tory kolejowe i lasek w który w czasie wojennej ewakuacji ukrywała się rodzina Warnajtysów
 
Była żoną Seweryna i wiem o niej dużo mniej, jako że jej córka też Aleksandra, a moja babcia poszła za mężem na gospodarstwo do Starej Łomży i tam toczyło się całe życie rodzinne. Do Śniadowa jeździło się na odpusty i Święto Zmarłych. Dziadek Seweryn podobno bardzo lubił gości i dumny był gdy na podwórku stało dużo wozów. Dom w Śniadowie pamiętam też bardzo mgliście. Prababcia Jemielita zmarła gdy miałam sześć lat. Była podobno bardzo dobrą gospodynią i nikt w okolicy nie prządł, tkał i szył tak zwinnie i starannie jak ona. 

Kołowrotek i ława z tzw. szlabanem znaleziona na strych    

To jej z siostrą zawdzięczamy brązowe oczy i śniadą cerę. Nasza Babcia często opowiadała, że jej mama miała ciężkie dzieciństwo. Związana z tym jest też pewna rodzinna trauma. Jej ojciec - Sierzputowski (imię na razie nieznane) wyjechał do Ameryki i nie wrócił. Zostawił w Polsce żonę i trzy córki. Musiały doświadczyć biedy i dziadek Seweryn na pewno nie spodziewał się posagu, biorąc Aleksandrę Sierzputowską za żonę.

Skrzynia - czy posażna?

Wniosła do rodziny Jemielitych urodę i pracowitość. Myślę jednak, że dzieciństwo musiało jednak odcisnąć na niej jakieś piętno, gdyż nieznane mi są opowieści o jej czułości i cieple, jakich krąży w rodzinie mnóstwo o Prababci Aleksandrze Warnajtysowej. Aleksandra Jemielita była zapewne bardziej praktyczna i surowa. Jej gospodarstwo było świetnie zorganizowane, a dzieci zaopiekowane i uczone od małego obowiązku i pracowitości. Jej czułość przejawiała się pewnie w ten sposób, aby nigdy im niczego nie zabrakło. Ciocia Bogusia siostra mojej Mamy, a jej wnuczka do dziś wspomina, że gdy przyjeżdżali do Babci to nawet gdy ta była w polu zostawiała dla wnucząt mleko w bańce i sery na płocie, aby broń Boże nie zgłodnieli zanim wróci. Intuicyjnie czuję też, że w Śniadowie w przeciwieństwie do Starej Łomży panował patriarchat, a pradziadek Seweryn był raczej apodyktyczny. Ale, przejdźmy do konkretów.



Seweryn (1903-1985) i Aleksandra (1902-1974) mieli pięcioro dzieci: trzy córki i dwóch synów. Według starszeństwa byli to: Irena, Marian, moja Babcia Aleksandra, Zygmunt i Janina. Z licznych zdjęć widać, że przed wojną musiało im się dobrze powodzić. Babcia i ciocie były zawsze nienagannie ubrane.


Dbano by dzieci się uczyły. W rodzinie panowały przekonania endeckie. Pradziadek Seweryn musiał być pod wpływem silnej propagandy narodowców, którzy ludność żydowską oskarżali o wszystkie nieszczęścia świata. Popularny w latach 30-stych slogan przypisywany Żydom: "wasze ulice, nasze kamienice" miał podsycać do bojkotu handlu żydowskiego. Że Seweryn, niestety, uległ propagandzie dowodzi pewna historia, którą kiedyś opowiadała Babcia Ola. Otóż, na odpuście mama kupiła im u Żyda torebki. Gdy przyszły szczęśliwe do domu, ojciec kazał im torebki wrzucić do pieca i zakazał zakupów u obcych.
Tyle o polityce. Teraz należałoby dla przeciwwagi napisać o Sewerynie coś dobrego. Bezsprzecznie oprócz dbałości o gospodarstwo, był on również świetnym majstrem - dekarzem. Być może ten dziwny stołeczek, który znaleźliśmy w ich domu to jakieś urządzenie, które pomagało mu w pracy.



Ten drewniany dom, w którym mieszkali zbudował sam. I choć dziś ma on już prawie 100 lat to widać jeszcze pewne dopracowane detale.


Czy tu ten krzyżyk zamiast kapliczki


Patrząc na budynki gospodarskie można sobie wyobrazić wielkość gospodarstwa. Widać kilka chlewików, duży kurnik



i stodołę z solidnymi wrotami



W gospodarstwie było zawsze kilka krów, z którymi związana jest opowieść z czasów okupacji hitlerowskiej. Było to latem 1942 lub 1943 roku. Moja babcia Aleksandra wówczas nastolatka wysłana została po krowy na pastwisko. Okazało się, że byli tam Niemcy, którzy chcieli je zarekwirować. Babcia hardo wyraziła sprzeciw i nie zamierzała oddać zwierząt. Wywiązała się awantura, z której konsekwencji młoda wówczas dziewczyna, nie zdawała sobie sprawy. Na szczęście zawiadomiony przez sąsiadów ojciec przybył w porę i udało mu się ułagodzić sytuację. Co stało się z krowami nie wiadomo, dość że babcię Olę puścili żywą.
Wspominając wojnę babcia wielokrotnie podkreślała, że z dwóch okupantów na wsi lepsi byli Niemcy. Byli bardziej przewidywalni i cywilizowani. Nie lubiła o tym dużo mówić, ale skarżyła się, że po 17 września 1939 roku, gdy do Śniadowa weszli Sowieci trzeba było bardzo uważać, a młode dziewczyny miały zakaz wychodzenia z domu. W domu zresztą też nie było bezpiecznie. W czasie naszego zwiedzania kuzyn Paweł pokazał nam ślad po kuli na ścianie w jednym z pokojów. Podobno któregoś wieczoru jakiś czerwonoarmista zabawiał się strzelaniem do domów.


Wojna była czasem, gdy zaprzyjaźniły się obie rodziny moich Pradziadków, czego efektem były zaręczyny Babci Oli i Dziadka Franka. Można powiedzieć, że ten trudny czas, kiedy Rodzina Warnajtysów musiała się dwukrotnie ewakuować ich złączył. Gospodarstwo w Starej Łomży nad rzeką znajdowało się na linii frontu. W związku z tym rodzina z całym inwentarzem: końmi, krowami, świniami, kurami i dobytkiem schroniła się w śniadowskich lasach, nieopodal gospodarstwa Jemielitych. Naturalną rzeczą była pomoc lokalnym uchodźcom. Jesienią 1944 roku ziemie łomżyńskie były stopniowo wyzwalane przez Armię Czerwoną. Traf chciał, że do mojej wówczas 18-letniej Babci Aleksandry zaczął smalić cholewki rosyjski żołnierz. Pewnego wieczoru gdy młodzi z obu rodzin siedzieli sobie przy ognisku, pojawił się niechciany absztyfikant i ponowił swe zaloty. Dość tego że na zapytanie Rosjanina, czy wyjdzie za niego Babcia rezolutnie powiedziała, że u niej już jest żenioch i usiadła na kolana najstarszego z Warnajtysów. Mój Dziadek Franek był podobno tym faktem oszołomiony. Był z gatunku młodzieńców nieśmiałych i małomównych. Nie dał jednak nic po sobie poznać i rzeczywiście postanowił kuć żelazo póki gorące. Tego samego wieczora wraz z ojcem - Pradziadkiem Zygmuntem poszli do Pradziadka Seweryna z butelką wódki i rano zdumionej Aleksandrze oznajmiono, że rzeczywiście Franciszek będzie jej mężem. Tak się sprawy załatwiało. W maju 1945 odbyło się wesele. Tymczasem, choć wojna teoretycznie się zakończyła to nie było jeszcze spokojnie. Liczne oddziały partyzanckie dawnego AK przekształcone w Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość" dalej nie składały broni i prowadziły liczne akcje dywersyjne. Lasy wokół Śniadowa były świetną kryjówką, a tzw. "leśni" częstymi gośćmi w okolicznych wsiach. Latem 1946 roku został zabity Marian Jemielity - najstarszy syn Pradziadków. Miał dziewiętnaście lat. Była to olbrzymia rodzinna tragedia. Nikt nie wie, jak do tego doszło. Wiadomo tylko, że został zastrzelony w czasie wiejskiej zabawy. Przez kogo nie wiadomo. Babcia opowiadała tylko, że gdy kondukt żałobny przechodził koło posterunku MO w Śniadowie Pradziadek Seweryn odgrażał się pięścią w kierunku Urzędu i trzeba było uciszać jego gniew. Z pogrzebu zostało zdjęcie, na którym widać nad trumną całą rodzinę.


            
Jako pierwsi, od lewej, stoją młodzi małżonkowie: mój dziadek Franek i babcia Ola, dalej najstarsza z rodzeństwa ciocia Irena, ciocia Jasia, Prababcia Aleksandra, wujek Zygmunt i Pradziadek Seweryn. Na zdjęciu poniżej widać już wyprowadzenie zwłok i całą lokalną społeczność przed domem Jemielitych.



Życie musi jednak toczyć się dalej. Była to podobno dewiza Pradziadka Seweryna. Mama opowiadała mi historię jak to podczas pogrzebu jego żony Prababci Aleksandry nie siedział przy trumnie tylko robił porządki wokół obejścia. Mama zwróciła mu uwagę, aby odpuścił to sprzątanie. Usłyszała w odpowiedzi właśnie to zdanie: Jasiu, życie musi toczyć się dalej.
Myślę, że trudny powojenny czas musiał być dla nich bardzo pracowity. Powoli usamodzielniały się ich dzieci. Pomagali im jak mogli. W Śniadowie zaczęły pojawiać się wnuki.


To zdjęcie zostało zrobione około roku 1955 na odpuście w Śniadowie. Są to dzieci Oli i Franka. Choć jak zwykła podkreślać moja babcia, jakoby nie wyszła za mąż z miłości, to trzeba przyznać, że dzieci im się udały. Najstarsza z nich to moja Mama-Janina, druga z kolei Ciocia Bogusia i dwóch wujków: Antoś i Jurek. Na zdjęciu poniżej Babcia Ola z Jurusiem na ręku stoi koło swojej mamy - Prababci Aleksandry.


 Prababcia nie uśmiecha się, jakby uważała, że to fotografowanie się to jakaś fanaberia. Tak jak wspominałam mało o niej wiem. Mogę tylko powiedzieć, że wychowała córkę, swoją imienniczkę na bardzo silną, pracowitą i niezależną kobietę. Kochaliśmy Dziadka Franka, ale zawsze gdy jechaliśmy do Starej Łomży mówiliśmy, że jedziemy do Babci. Tam w przeciwieństwie do swojego rodzinnego domu, rządziła ona - kobieta. Bardzo dobrze dogadywała się ze swoją teściową, też Aleksandrą. Raz zapytałam jaką teściową była Prababcia Warnajtysowa. Odpowiedziała, że to była bardzo dobra kobieta i od razu się bardzo polubiły. Zawsze powtarzała, że przyjechała do Starej Łomży jako młoda dziewczyna i zastała zburzony dom i zniszczone gospodarstwo. Była otoczona jednak ciepłą, kochającą się, wesołą rodziną Warnajtysów. Mimo ogromu ciężkiej pracy, na tej powojennej pożodze urodziła czworo dzieci (najmłodsza Ciocia Mariola pojawiła się na świecie już w latach sześćdziesiątych).
Moja Babcia Ola była tytanem pracy. Tego na pewno nauczyła się od swojej Mamy. Potrafiła watować bezpieczniki, zabić kurczaka na obiad, prowadzić wiejski sklep i dziergać przepiękne koronki. Wybudowali wraz dziadkiem nowoczesne chlewnie i piękny dom. Moja Mama jej życie podsumowała: całe życie się dorabiała.
Wnuki mają jednak szerszy ogląd. Była świetną Babcią. Uwielbialiśmy spędzać u niej wakacje, gdzie mieliśmy tyle swobody. Była też bardzo religijna.
Szczerze, dziś nie wiem jak ona to wszystko ogarniała. A w wieku 67-miu lat wyjechała do USA do pracy, aby sprowadzić stamtąd swojego ukochanego syneczka.
To co dziś pamiętam najbardziej to jej spracowane wielkie dłonie. Jej mama musiała mieć takie same. Jako mała dziewczynka myślałam, że to atrybut kobiecej urody i marzyłam by też takie mieć.

P.S. Ostatnio otrzymałam od kuzyna Pawła zdjęcia domu po totalnym remoncie. Rozczuliły mnie zachowane kształty zdobień na rogach. Zamysł i wykonanie umacnia wiarę w "późne wnuki". Kto by pomyślał, że ten dom dostanie takie piękne drugie życie.



Gdy chodziłam ostatnio z bratem po lasku, który sadził mój ojciec, patrząc na chylące się stare sosny pomyślałam, że las też ma swój koniec. Usłyszałam wówczas, że pierwszy posadzony lasek to dopiero początek. Pierwsze drzewa muszą obumrzeć, żeby na ich miejsce wyrosły następne. Na plątaninie starych i nowych korzeni tworzy się idealna ściółka, która jest w stanie zapewnić życie całemu bogactwu leśnego świata.
Niech tak samo będzie i z tym domem. Bądźcie tam szczęśliwi Kochani i niech Wam się darzy.     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz