Opowieść Stanisława Vincenza o Syrojidach
W ostatniej części "Połoniny" Barwinkowym Wianku podczas weselnego agonu opowieści ponad osiemdziesięcioletni starzec z bielmem na oczach - Wasyl Drondiek przypomina starą opowieść o Syrojidach. Opowiada o dzielnym i małomównym Kudilu i jego wędrówce z Ziemii Świętej. Idąc dalej na wschód Kudil dostał się do kraju niewoli i poznał na własnej skórze bestialstwo Syrojidów.
Jak ważna dla Vincenza była opowieść o Syrojidach dowiadujemy się z jego listu do Jerzego Giedroycia, gdzie pisze:
"Jest to mit czy legenda niezmiernie stara, bo podobne wersje były w starożytnej Grecji; a Syrojidy to znaczy tacy podludzie, którzy jedzą wszystko na surowo (także ludzi) nazywali się w Grecji omophagoi czyli surowojady, albo kynokephaloi - psiogłowy (także po huculsku pesihołowy). Mit ten wygrzebałem z największą trudnością od bardzo starych ludzi, bo młodzi wstydzą się to powtarzać, jako że to "nieprawda". Tymczasem to prawda, bo ja czerpałem soki i krew do jej napisania, słuchając moskiewskich procesów przez radio."
Podobnie dzieje się na weselu w Krzyworówni. Początkowo nikt nie ma ochoty słuchać ponurej opowieści-przestrogi starca. Niektórzy uważali, że to niestosowne snuć takie opowieści o upadku obyczajów i zniewalaniu ludzi na weselu. Sam Drondiek męczył się swym opowiadaniem, jednak w czasie wspólnego biesiadowania przy cieple ogniska, jak pisze Vincenz: "To co złe, gdzieś tam dawno było albo bardzo daleko. Można było słuchać strasznych gadek aż do rana. Każdy czuł się bezpieczny, nie zagrożony w swoim kraju, wśród pobratymców. I urodzaj był piękny i wesele świetne, a watra pachnąca lasem grała, ukołysywała wszystkich".
To ośmieliło pana Władysława (alter ego Vincenza) do zagajanie:
-Drondieku, każdego korci dowiedzieć się czegoś więcej o tych Syrojidach.[...] Cóż to za stwory? Ludzie czy czorty, bestie czy wyrodki?
[...[
-Ha, gdyby kto to od razu wiedział, to by i sposób znalazł na nich. To była tajemnica. Tajemnica grzechu... A to każdy człowiek powinien by rozkąsić (zrozumieć). Ale gdzie tam! Każdego trzymał w szponach strach. Każdy trząsł się o własną skórę, by jeszcze przeżyć dzień i jeszcze noc. I jeszcze pochłeptać trochę tej zgnilizny. (Bw s.382)
Opowieść Drondieka bogata jest w opisy metod jakimi Syrojidzi wprowadzali terror. Opowiada:
Syrojidy zawsze są w kupie, zawsze idą kupą, śpią w kupie, nawet rozmnazają się w kupie[...]
Watażka wynajdują za młodu (Bw s.383)
Matki syrojidzkie wcale nie karmią same swych poczęć, tylko dojnik watażka obchodzi codziennie wszystkie zagrody, doi matki do wielkich kamiennych putni. [...] Czy to obawia się, że mogłyby pokochać swe matki, a przez to zachwiałaby się ich lutość? Czy może na to aby nabrały od urodzenia strachu i jednakowego węchu do wszystkich? (Bw s.383)
Myślę, że tych kilka fragmentów wystarczy, aby poczuć grozę syrojidzkiego rządu dusz.
Sam Vincenz (jak dowiadujemy się ze wspomnianych listów) napisał opowieść zimą roku 1936/37. Wyznaje, że miał tak silną obecność tego kraju niewoli u bram, że czuł zapach i jakby smak siarki. Pisze też, że gdy wydał opowieść w kwartalniku "Złoty Szlak" w Stanisławowie w 1939 roku to "właśnie prawdziwi żywi Syroidzi przycwałowali ze stepów."
Vincenz nie pozostawia złudzeń, że wtedy chodziło mu o Sowietów, którzy niszczyli wszystko co napotkali na swej drodze. Pisarz miał okazję poznać metody bolszewików, ich tłamszenie wszelkiej indywidualności w imię, tak zwanego, dobra ludu. Na własne oczy widział jak wprowadzali totalitarne rządy terrorem, przy pomocy najpierw propagandy, a potem kryminalistów i gwałcicieli. Nic dziwnego, że 17 września 1939 roku w wieku 51 lat zdecydował, że zrobi wszystko by ratować swoją rodzinę. Wybór był trudny. Musiał pozostawić to co kochał: starego ojca, przyjaciół, dom, bibliotekę i całą ukochaną Huculszczyznę. Wiedział, że tam czeka go tylko śmierć i totalna niewola. Jak bardzo się nie mylił, dziś wiemy.
I choć opowieści o holocauście, rzeziach, pogromach podobnie jak opowieść o Syrojidach ranią to jednak trzeba przypominać je wciąż na nowo. Nie po to by straszyć czy burzyć nam dobry nastrój lecz by przestrzec do czego prowadzą rządy totalitarne i robić wszystko by do takich rządów nie doprowadzić. Bo potem może być już tylko terror, przemoc, głód, choroby, jęk i niedowierzanie, że człowiek człowiekowi zgotował ten los.
Opowieść o Syrojidach to niestety tzw. "never ending story". Aby zobaczyć jak bardzo jest aktualna wystarczy spojrzeć tylko na dzisiejszą mapę świata: Syrię, Afganistan ...., a może i bliżej.
P.S. O kulisach ucieczki Vincenza, jego powrotu, aresztowania i ponownej ucieczki piszę tu:
1 komentarz:
Właśnie w Klechdach polskich Leśmiana natknęłam się na taki opis Syroidów: "Prócz Memozyn są jeszcze Syroidy, co mają jedną rękę, jedną nogę i jedno tylko oko, a na domiar złego wszystko — lewe, nie wyłączając oka, tak że dla nich świat cały i Bóg, co go stworzył, po lewej stronie się znajduje, i z tego powodu, jak się raz w lesie zbłąkają, nigdy już wybłąkać się nie mogą, bo takie to niedołężne, że czy trzeba, czy nie trzeba — wciąż jeno na lewo i na lewo bez ustanku skręca. A wolno tym Syroidom przez całe życie jedno tylko słowo powiedzieć. Po wygłoszeniu tego słowa w pianę się rozpływają i giną bez śladu, jeno wir na wodzie pozostawiając po sobie. Łatwo ten wir od innego wiru rozróżnić, bo ma zawsze lewy kierunek. Syroidy człowieka nad brzegiem stojącego lewicą chwytną, do wody ściągają i dopóty na dnie go trzymają, dopóki dusza jego wodą się nie zachłyśnie, a ciało do reszty nie zesztywnieje. Wówczas każda swemu topielcowi szepce do ucha słowo jedyne, które wyszeptać jej dano, i natychmiast w pianę się rozpierzcha. Wtedy topielec, z jej uścisków wyzwolony, zazwyczaj na powierzchnię wody wypływa. Ale nie wiadomo, co za słowo Syroida do ucha topielcowi szepcze. Słowa tego nikt nie zna. Aby je znać i wyszeptać należycie, trzeba mieć jedną rękę, jedną nogę i jedno tylko oko, i w dodatku wszystko, nie wyłączając oka — lewe."
Prześlij komentarz