Stories of Tita

26 maja 2020

Historia pewnego posta czyli wojenna opowieść Wojciecha Jankowskiego z piosenką o Krakowiance w tle  


Zapis nutowy jednej z wersji piosenki o Krakowiance/ autor: Wojciech Jankowski



Dwa lata temu z okazji Dnia Matki napisałam na blogu opowieść o piosence „Pod zielonym jaworem”, którą śpiewała nam mama. Post dostępny tu:
https://storiesoftita.blogspot.com/2018/05/pod-zielonym-jaworem-piosenka-z.html#more
W wersji mamy utwór miał tragiczne zakończenie. Mama kończyła piosenkę śpiewając, że Krakowiankę ścinali, a Aniołowie płakali.
Tragiczny i smutny był koniec hardej Krakowianki. Natomiast po latach najmłodsza siostra mojej Mamy oznajmiła, że zna inne zakończenie. Według niej piosenka ma tzw. „happy ending”, w którym w ostatniej chwili zjawia się Krakowiaczek na koniu i ratuje piękną i dzielną dziewczynę.
Post cieszy się ogromną popularnością. Codziennie piosenkę o Krakowiance przypomina sobie dzięki blogowi wiele osób. Z komentarzy zamieszczanych pod postem dowiaduję się o innych wersjach zakończenia. W jednym z nich Krakowianka tuż przed śmiercią dostaje anielską pociechę:
Nie lękajże się, śliczna Krakowianko, bo Twoja dusza już w Raju
W swoim komentarzu pod postem zaapelowałam o udostępnianie różnych wersji utworu, który śpiewany jest z reguły nad kołyską i co tu dużo gadać może mieć wpływ na ukształtowanie charakterów i postaw.
I cóż, okazuje się, że piosenka o Krakowiance łączy pokolenia. W kwietniu otrzymałam na maila niesamowitą opowieść Pana Wojciecha Jankowskiego. Napisał o swojej wojennej przygodzie z piosenką. Pan Wojciech jest emerytowanym docentem i długoletnim wykładowcą w Warszawskiej Akademii Muzycznej. Ma na koncie kilkanaście książek i ponad 200 innych publikacji naukowych. Co ważne, od kilku lat z upodobaniem pisze i wydaje opowiadania osnute na wątkach wspomnieniowych. 
Pan Jankowski przesłał mi swoje opowiadanie o Królu, krakowiance i kacie, które przeznaczone jest do właśnie przygotowywanej książki - wyboru opowiadań pod roboczym tytułem "Byle do wiosny". Poprosiłam o zgodę na publikację opowieści na blogu i taką zgodę uzyskałam. Ta piękna historia z dzieciństwa pana Jankowskiego poparta jest dodatkowo wnikliwą analizą tekstu, linii melodycznej oraz komentarzem dotyczącym źródeł i historii utworu „Pod zielonym jaworem”. Dla mnie opowieść to prawdziwy blogowy „cud” i dowód, że nawet w czasach pandemii jesteśmy sobie bardzo bliscy poprzez opowieści właśnie.
A oto i otrzymana opowieść Pana Wojciecha Jankowskiego:

„Czytanie i teatr było „od zawsze” moją pasją. Gdy miałem 7-11 lat było to „Moje pisemko” redagowane przez Marię Buyno-Arctową, z opowieścią w odcinkach „Nasza Maleńka”, o ukochanym samochodzie, chyba Fiacie, i wyprawach nim po bezdrożach Kresów. Był też gruby komiks „Sierżant King z Królewskiej Konnej”. Nade wszystko jednak historyczne powieści Walerego Przyborowskiego. Nie tylko je czytałem. Każdą z nich (no, „prawie”, jak mówi przeuroczy mały aktor jednej z reklam telewizyjnych, gdy stara się odtworzyć swojej mamie stłuczoną szklankę, jako prawie taką samą), przetwarzałem w wyobraźni na przedstawienie. Dlaczego nie na film? Pewnie dlatego, że w czasie okupacji nie chodziło się do kina. Do teatru zresztą też nie. Ale jednak na jasełka do „Sióstr” (Madalińskiego róg Kazimierzowskiej) lub na podobne „teatry” – tak.
 Jeśli chodzi o powieści Przyborowskiego miałem je chyba wszystkie, kilkadziesiąt, wydane przed wojną, kupowane w czasie okupacji. Część z nich mam do dzisiaj. Jest to resztka po wyborze (a może to nie był wybór tylko wszystkie jakie miałem?), który zabrałem ze sobą na krótkie i przymusowe wakacje w r. 1944, które z mamą mieliśmy spędzić w letniskowym Gołkowie pod Warszawą (kierunek: Grójec). Mama była po ciężkiej chorobie, zapalnej żółtaczce i wyczerpaniu nerwowym m.in. z powodu nasilających się nalotów, ja też po kwietniowej szkarlatynie i też po żółtaczce. Zaproszenie ze strony naszego warszawskiego  listonosza, pana Chmielewskiego, by spędzić 2-3 tygodnie w jego nowo wybudowanym domku w Gołkowie, moi rodzice przyjęli z wdzięcznością i entuzjazmem. I pojechaliśmy. Z nami pojechali też państwo  Gawdzińscy – pan Stanisław, mój profesor fortepianu z młodą, ale  oczywiście sporo ode mnie starszą (10-12 lat) żoną panią Hanką. Obaj panowie, to znaczy Profesor i mój tata codziennie dojeżdżali grójecką „ciuchcią” do pracy, do Warszawy, a obie panie czyli moja mama i pani Hanka oraz ja korzystaliśmy ze spokojnej okolicy nad rzeką (Jeziorką) by  choć trochę wzmocnić zdrowie i  siły. Mama wypoczywając  w ogrodzie przy domku państwa Chmielewskich, pani Hanka pływając po Jeziorce kajakiem. A ja? Leżakując koło mamy  w przydomowym ogrodzie i  czytając swoje ulubione lektury. Więc może nie leżakowałem dużo, (no, trochę) ale rzeczywiście  czytałem. Niektóre z lektur po raz któryś z rzędu. Pływanie z panią Hanką kajakiem po Jeziorce też mi się przydarzało.
Przecież jednak  ani czytanie ani pływanie kajakiem z bądź co bądź  dorosłą osobą nie mogło mi wypełnić całego czasu tych wojennych wakacji. Przede wszystkim musiałem sobie znaleźć rówieśników do zabawy. I znalazłem. Były to dwie córki znajomych państwa Chmielewskich, czyli Anka i Sylwia Kostrzyńskie (miały jeszcze starszą siostrę, ale ona na mnie ani spojrzała). Natomiast Anka i Sylwia to były prawdziwe, jak by dziś powiedzieli młodzi ludzie, kumpelki. Zresztą Ania była moja rówieśnicą w sensie dosłownym. Od września 1945 roku poszliśmy razem do Gimnazjum w Zalesie Dolnym, do Platerówki, o której wspominałem we wcześniejszych opowiadaniach. Ale w której Anka została raczej koleżanką „z klasy” Lodki, mojej  późniejszej i obecnej żony, niż moją. Przedtem, a więc przed pójściem do szkoły, ba, jeszcze przed końcem wojny,  właśnie z Anką, Sylwią i jeszcze jakimiś dziećmi, których już niestety nie pamiętam, bawiliśmy się w Gołkowie w teatr.
Ten teatr, to najpierw było przeniesienie „pomysłu inscenizacyjnego” sprzed kilku miesięcy, z Warszawy, gdzie i kiedy to (na moje 11 urodziny, w kwietniu 1944 roku), miała byś wykonana, u nas na Kazimierzowskiej, składanka z Mickiewicza, Słowackiego i pewnie innych jeszcze poetów polskich, w wyborze dostępnym dla dzieci (na czoło wyboru i zarazem inscenizacji wysuwała się oczywiście ballada Mickiewicza „Powrót Taty”). Przedstawienie „miało być”, ale nie doszło do skutku z powodu wspomnianej, mojej i mojej mamy, choroby. W Gołkowie przygotowałem „nową inscenizację”, w której bardzo pomocna okazała się młodsza siostra Anki, Sylwia, utalentowana plastycznie (później ukończyła PWSSP - Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Sopocie). Sylwia przemyślała, od strony plastycznej, każdy szczegół dekoracji, wymalowała je na jakimś cudem zdobytych arkuszach papieru, świetnie to rozmieściła na strychu domu państwa Kostrzyńskich, czyli swojego, i tam miała się odbyć (i odbyła) premiera. Dlaczego na strychu? Bo było to jedyne dostępne nam większe, dość przestrzenne choć gorące jak diabli (było lato) pomieszczenie. Przede wszystkim zaś nie budziło zainteresowania osób postronnych. Przecież w Gołkowie jeszcze „stali” jak się mówiło, Niemcy.
Na tej naszej podwójnej premierze (przeniesionej z Warszawy, gdzie się nie odbyła), a więc w Gołkowie, gdzie się odbyła, było sporo osób, naszych rodziców i ich znajomych, krewnych itp. W każdym razie wtajemniczonych. Wszyscy byli zachwyceni pomysłem, wykonaniem (Sylwia i Anka były też nadzwyczajnymi aktorkami), dekoracjami no i samym faktem „takiego przedstawienia w takich czasach!”. Domagano się kolejnych.
I rzeczywiście niedługo były kolejne. Pomysł do niech podsunęła nam ciotka Anki i Sylwii Kostrzyńskich, panna Radomska (rodzona siostra ich matki, właśnie z domu Radomskiej), wielbicielka i zbieraczka folkloru a ściślej pieśni ludowych, sama też ludowa poetka, mieszkająca samotnie w bajkowym niemal domku na kurzej łapce. Czyli ledwo stojącej na skraju Gołkowa, na rogu ulic Balladyny i Głównej chatce z zapadającym się dachem i bez komina (kurnej?), będącej zapewne resztką dawnej wsi w tym miejscu. Chatce, całej obwieszonej (zewnątrz i wewnątrz) rozmaitymi ziołami. Panna Radomska była bowiem także zielarką i znachorką, bardzo w okolicy (i nie tylko) cenioną. Po prostu „babką”. Ale, jak cała zresztą rozliczna rodzina Kostrzyńskich i Radomskich, panna Radomska wyróżniała się (mimo braku wykształcenia) wysoką inteligencją, rozlicznymi uzdolnieniami i wręcz encyklopedyczną wiedzą z dziedziny folkloru (nie tylko). Nic dziwnego, że – jak to już w jednym z dawniejszych opowiadań wspominałem – przyjeżdżał do niej na długie pogaduszki sam prof. Zawodziński (Karol Wiktor, znany przed wojną etnograf, historyk i krytyk literacki). Otóż ta panna Radomska, ciotka Anki i Sylwii, podsunęła nam pomysł zainscenizowania, ze śpiewem i tańcami, znanej ballady ludowej o Królu, krakowiance i kacie. 
Pomysł okazał się świetny, ballada czy po prostu piosenka cudownie nadawała się na dziecięcą „śpiewogrę”, jak taki teatr nazywano w XVIII i jeszcze w XIX wieku (pisali takie śpiewogry np. Bogusławski ze Stefanim („Krakowiacy i Górale”), Fredro i Moniuszko („Świeczka zgasła” czy „Nowy Don Kichot”) i wielu innych pisarzy i kompozytorów, polskich i obcych (wczesne opery Mozarta to też takie śpiewogry - „Singspiel”). Tyle tylko, że te „śpiewogry” to były dzieła wybitnych pisarzy i kompozytorów, choć zwykle marginesowe w ich twórczości, zaś nasz „Król, krakowianka i kat” to był całkowicie (poza podsuniętą piosenką), nasz wspólny, dzieciaków,  od A do Z wymysł inscenizacyjny. 
Wymysł ten miał jednak wielkie powodzenie u gołkowskiej publiczności. Pewnie głównie ze względu na okoliczności, w jakich kilka razy powtarzaliśmy przedstawienie. Okupacja, trauma z powodu wybuchu w Warszawie powstania i napływających z ogarniętej powstaniem (i po)  warszawiaków, tajemnicze okoliczności strychu „u Kostrzyńskich”, dziecięcy aktorzy, urocza papierowa scenografia, znów oczywiście Sylwii, no i ta pieśń ludowa, tak przejmująca i piękna nie tylko w muzycznym kształcie i wyrazie ale i mrożącej krew w żyłach treści w słowach – wszystko to dawało efekt niezwykły, nie dający się zapomnieć. Ale nie pod każdym względem. Otóż okazało się, że najważniejsze, sława i melodię, pamiętam jedynie szczątkowo. Nawet z Lodką nie dało się nam tekstu i melodii i w pełni przypomnieć. Dlatego też rozpocząłem poszukiwania piosenki o Królu i Krakowiance w internecie. Jakież było moje zdumienie, gdy znaleziona, właściwie bez problemu, w pierwszym rzucie poszukiwań, okazała się całkiem obca.
            Znalazłem ją w skopiowanym zbiorze J. Bystronia, wydanym w Chicago, w r. 1942 (!). Zresztą i wskazówki do inscenizacji także , w zbiorze Jadwigi Turowiczowej, Biblioteka Teatralna Nr 3, str. 21 (wyd.z roku 1933, nb. mojego urodzenia), nakładem tygodnika „Wiarus”. Ale my, wówczas w Gołkowie, z tych zbiorów i wskazówek ze zrozumiałych względów  nie korzystaliśmy. Jedynie z pamięci panny Radomskiej. I naszej kreatywnej wyobraźni, która wymyśliła obsadę (poza Krakowianką, Królem, Katem, jeszcze kilku dworzan – żołnierzy i dwa anioły)  oraz naszą własną „choreografię”. No i wspomnianą scenografię Sylwii, która (scenografia nie Sylwia) nawet przez kilka lat, jak pamiętam, była przechowywana na rzeczonym strychu. Czyżby panna Radomska, z racji swej znajomości z prof. K.W. Zawodzińskim też o tym wszystkim wiedziała i może nam ten pomysł inscenizacyjny podsunęła? Ale czemu nie podsunęła nam piosenki w wersji Bystronia?
            Jak było tak było, piosenka – ballada została przez nas zinscenizowana. Jak wspomniałem z wielkim powodzeniem. Z moich i Lodki przypomnień (ale nie przedstawienia, Lodka go nie widziała, nawet się wtenczas nie znaliśmy) wyłania się następująca wersja pieśni o Królu i krakowiance. Z melodią w skali frygijskiej (jakkolwiek pytana o te pieśń, wybitna etnomuzykolog i antropolog muzyki prof. J. Katarzyna Dadak-Kozicka twierdzi, że pamięta ją z zakończeniem: g-fis-e,  co by wskazywało na tzw. skale plagalną).

125.14.1. Król, krakowianka i kat – Wersja 1 (inscenizowana, znana i Lodce i mnie)




Jeśli chodzi natomiast o tekst. Grzebiąc kolejny raz w internecie zdobyłem wersję tekstu, też  znacznie bliższą tego, który – w skrawkach – i Lodka i ja pamiętamy. Zamieściła go Pani Beata Rubio w programie (blogu czy jak to się nazywa – nie znam się na tym, nie korzystam z portali społecznościowych), pt. Stories of Tita, na który wpadłem raczej przypadkowo (tytuł niczego nie zapowiadał). Oto ta wersja:

Pod zielonym jaworem, jaworem,
Stała lipka zielona (2x)
A pod tą lipką piękna krakowianka złote warkocze czesała (2x)
Król się o tym dowiedział, dowiedział,
W sześć par koni przyjechał (2x)
Zostań ty moją, piękna Krakowianko, i weź mnie króla za męża (2x)
Jestem biedna sierota, sierota,
Nie mam srebra ni złota (2x)
Idź precz ode mnie, piękny królewiczu, mój krakowiaczek powróci (2x)
Król się bardzo rozgniewał, rozgniewał,
I do kata list pisze (2x)
Przyjeżdżaj kacie ścinać krakowiankę, bo ona królem wzgardziła(2x)
Kat przyjechał w czerwieni, w czerwieni,
Krakowianka w zieleni (2x)
Zostań ty moją, piękna krakowianko, i weź mnie kata za męża (2x)
Nie chciałam być królową, królową,
A tym bardziej katową (2x)
Ścinaj, ach ścinaj moją białą szyję, niech ja już raczej nie żyję (2x)

Autorka bloga podaje też drugą wersję (wg. swojej mamy) zakończenia: „Krakowiankę ścinali, ścinali/ aniołowie płakali (2x)” a także wersję zakończeniową cioci: Wtem zadudniły kopyta na błoniu/ wpadł krakowiaczek na koniu (2x). A ty kacie umykaj, umykaj/ krakowianki nie tykaj (2x). Witaj, ach witaj, piękna krakowianko i weź mnie sobie za męża (2x).
            Od siebie bym dodał, że nie tylko zakończenia bywają, jak się okazuje, różne, ale i początki. Np. ten pierwszy, z mojej pamięci ale i z blogu p. BR to chyba jakieś połączenie początków innych popularnych pieśni ludowych jak te o jaworze czy „Lipka”?
Audycję (blog?) kończy przezabawny ale i trafny  komentarz o matrymonialnej oryginalności prastarej pieśni (np. potrójne oświadczyny) i jakże aktualnych odniesieniach moralnych (dziewczyna woli śmierć niż „kasę” oraz trawestację sławnego powiedzenia znanego naszego polityka, że „nie ważne jak się zaczyna tylko jak się kończy!” (odnoszącą się do mężczyzny). Szkoda tylko, że Autorka nie przytacza swojej wersji melodii! Zgłasza natomiast apel, by osoby znające inne wersje tej pieśni skontaktowały się z Nią w celu wymiany tych wersji ale także kultywowania tego zabytku sztuki ludowej. Na naszych oczach ginącej.
Spełniam tę prośbę, podając także tekst i melodię, znalezione w internecie, ze zbioru J. Bystronia ( Chicago 1942) i „podręcznika” inscenizacji pani Wandy Turewiczowej (1933).

Za górami sadeczek,
A w sadeczku domeczek.
Śliczna krakowianka w domeczku tym stoi
Niczego się nie boi.
            Król się o niej dowiedział,
            We sto koni przyjechał.
            Pojmijże mnie, śliczna krakowianko,
            Pojmij króla samego.
                        Ona króla nie chciała,
                        Jaśka swego wolała.
                        Ach, mój ty Jasieńku, ach mój najmilejszy,
                        Komuż ja się dostała?
Król się o to rozgniewał.
I po kata posłać dał:
Przybądź, przybądź kacie, zetnij krakowiankę,
Co mną królem wzgardziła.
            Ona idzie w zieleni,
            A kat za nią w czerwieni.
            Pojmij, pojmijże mnie, śliczna krakowianko,
            Chociaż kata młodego.
                        Nie chciałam być królową,
                        Nie będę i katową.
                        Zetnij, zetnij kacie, moją białą szyję,
                        Lepiej niech ja nie żyję.
Krakowiankę ścinają,
Aniołowie wołają:
Nie bój, nie bójże się, śliczna krakowianko,
Bo wstępujesz do raju.

125.14.2. Melodia piosenki „Król, Krakowianka i Kat, z wydania W. Turewiczowej (1933)




W każdym razie mamy oto jak na dłoni przypadek tworzenia się różnych wersji pieśni ludowych i popularnych, ich wariantowości, pochodzącej z różnych „miejsc w pamięci” czy różnych okoliczności wykonywania, zastosowania i temu podobnych form użytkowania. Ale zawsze z poszanowaniem ich wartości – piękna i autentyczności wyrazu. A nawet więcej – tkwiących w nich możliwości inscenizacyjnych, nauk moralnych itp. Niestety, dzisiaj, w dobie tzw. show-biznesu, a więc i „pop-kultury” pieśń ludowa i popularna (patriotyczna, kolęda itp.) stają się przedmiotem handlu i zysku, dowolnych przeróbek dla aktualnych celów. Czasem szlachetnych. Jak  „Śpiewamy pieśni Powstania Warszawskiego czy Wielkopolskiego” (TVP), częściej jednak bezsensownych przeróbek piosenek i kolęd (zmora programu telewizyjnego w czasie świąt Bożego Narodzenia) w stylu wymuszonym modą czy innymi trendami w muzyce rozrywkowej na przykład. Najczęściej aranżowanych „pod popularne Gwiazdy Estrady”.
Wiem, popularną kolędę, na pewno wykreowaną na podstawie melodii ludowej, „Lulaj-że Jezuniu” wykorzystał Chopin w swym Scherzo h-moll, op. 20, na pewno też w jednym ze swych nie tylko najpiękniejszych ale i najtrudniejszych do wykonania dzieł. Inną popularną kolędę (austriacką, najbardziej znaną w całym świecie) „Cichą noc”, też pewnie osnutą na melodii ludowej, wykorzystał Krzysztof Penderecki w monumentalnej II Symfonii „Wigilijnej”. Ale są to przypadki wielkich dzieł klasyki, w których motywy ludowe są traktowane z pietyzmem, jak brylanty czy ” Perły w oprawie Mistrza”, jak zatytułowałem kiedyś rozdział na ten temat w książce Kształcenie wokalisty. Wybrane problemy. (PSPŚ i AMKL, Wrocław 2010, s.129-136 – przepraszam, że cytuję siebie). Przykłady takiego podejścia można by mnożyć. Ale w stosunku do masowej produkcji muzyki dzisiaj, a raczej wszechogarniającej muzycznej rozrywki (prawie bez wyjątku ozdabianej tańcem a ściślej ruchem, z trudem dającym się do tańca zaliczyć, no i „kosmiczną” scenografią, nie wspominając o kostiumach), to krople w morzu, a raczej oceanie,  szmiry.
Konkluzja? Wariantowość melodii ludowych i popularnych jest czymś normalnym, więcej, wzbogacającym i zapewniającym zachowywanie ich w pamięci (indywidualnej i zbiorowej). A proces tworzenia się tych wariantów (odmian) oraz wzbogacania społecznych i psychologicznych czynników zapamiętywania następował nie tylko kiedyś, dawniej, np. na przełomie XIX i XX wieku, w czasach żywego tu i ówdzie folkloru, ale następuje i dzisiaj, w epoce radia, nagrań, telewizji i internetu. Więcej, ma szanse nasilać się. By tak stało (stawało), potrzebne są chociażby takie inspiracje dziecięcej fantazji i wykorzystywanie od najmłodszych lat kreatywnych zdolności dziecka, jak to miało na przykład miejsce w naszych, w Gołkowie, zabawach w teatr, inspirowanych przez pannę Radomską, ludową poetkę, zielarkę i „babkę”. W tym sensie a właściwie celu, chciałbym też wesprzeć apel Pani Beaty Rubio, autorki  bloga „Stories of Tita”.

P.S. Jak widać warto apelować i dzielić się wzajemnie opowieściami. Zdarzają się takie cuda, które sprawiają, że czuję, że ta moja blogowa pisanina ma sens. 

Bardzo dziękuję panu Wojciechowi Jankowskiemu za podzielenie się opowieścią i informacjami o tej zdawałoby się niepozornej, dziecięcej piosence.  

   

2 komentarze:

marzanka pisze...

Może teraz czas na opisanie kolejnej pieśni z dzieciństwa tym razem śpiewanej przez babcię i prababcie . Piosenkę o sierotce która przechodziła koło cmentarza.

Beata Rubio pisze...

Byłam pewna, że Ci mówiłam, że ją opisałam. Jest tu:
https://storiesoftita.blogspot.com/2018/11/opowiesc-zaduszna-o-mojej-prababci.html#more

Prześlij komentarz