Historia pewnego posta czyli wojenna opowieść Wojciecha Jankowskiego z piosenką o Krakowiance w tle
Zapis nutowy jednej z wersji piosenki o Krakowiance/ autor: Wojciech Jankowski
Dwa lata temu z okazji Dnia Matki napisałam na blogu opowieść o piosence „Pod zielonym jaworem”, którą śpiewała nam mama. Post dostępny tu:
https://storiesoftita.blogspot.com/2018/05/pod-zielonym-jaworem-piosenka-z.html#more
W wersji mamy utwór miał tragiczne zakończenie. Mama kończyła piosenkę śpiewając, że Krakowiankę ścinali, a Aniołowie płakali.
W wersji mamy utwór miał tragiczne zakończenie. Mama kończyła piosenkę śpiewając, że Krakowiankę ścinali, a Aniołowie płakali.
Tragiczny i smutny był koniec hardej Krakowianki. Natomiast po latach najmłodsza siostra mojej Mamy oznajmiła, że zna inne zakończenie. Według niej piosenka ma tzw. „happy ending”, w którym w ostatniej chwili zjawia się Krakowiaczek na koniu i ratuje piękną i dzielną dziewczynę.
Post cieszy się ogromną popularnością. Codziennie piosenkę o Krakowiance przypomina sobie dzięki blogowi wiele osób. Z komentarzy zamieszczanych pod postem dowiaduję się o innych wersjach zakończenia. W jednym z nich Krakowianka tuż przed śmiercią dostaje anielską pociechę:
Nie lękajże się, śliczna Krakowianko, bo Twoja dusza już w Raju
W swoim komentarzu pod postem zaapelowałam o udostępnianie różnych wersji utworu, który śpiewany jest z reguły nad kołyską i co tu dużo gadać może mieć wpływ na ukształtowanie charakterów i postaw.
I cóż, okazuje się, że piosenka o Krakowiance łączy pokolenia. W kwietniu otrzymałam na maila niesamowitą opowieść Pana Wojciecha Jankowskiego. Napisał o swojej wojennej przygodzie z piosenką. Pan Wojciech jest emerytowanym docentem i długoletnim wykładowcą w Warszawskiej Akademii Muzycznej. Ma na koncie kilkanaście książek i ponad 200 innych publikacji naukowych. Co ważne, od kilku lat z upodobaniem pisze i wydaje opowiadania osnute na wątkach wspomnieniowych.
Pan Jankowski przesłał mi swoje opowiadanie o Królu, krakowiance i kacie, które przeznaczone jest do właśnie przygotowywanej książki - wyboru opowiadań pod roboczym tytułem "Byle do wiosny". Poprosiłam o zgodę na publikację opowieści na blogu i taką zgodę uzyskałam. Ta piękna historia z dzieciństwa pana Jankowskiego poparta jest dodatkowo wnikliwą analizą tekstu, linii melodycznej oraz komentarzem dotyczącym źródeł i historii utworu „Pod zielonym jaworem”. Dla mnie opowieść to prawdziwy blogowy „cud” i dowód, że nawet w czasach pandemii jesteśmy sobie bardzo bliscy poprzez opowieści właśnie.
A oto i otrzymana opowieść Pana Wojciecha Jankowskiego:
„Czytanie i teatr było „od zawsze” moją pasją. Gdy miałem
7-11 lat było to „Moje pisemko” redagowane przez Marię Buyno-Arctową, z
opowieścią w odcinkach „Nasza Maleńka”, o ukochanym samochodzie, chyba Fiacie, i
wyprawach nim po bezdrożach Kresów. Był też gruby komiks „Sierżant King z
Królewskiej Konnej”. Nade wszystko jednak historyczne powieści Walerego
Przyborowskiego. Nie tylko je czytałem. Każdą z nich (no, „prawie”, jak mówi
przeuroczy mały aktor jednej z reklam telewizyjnych, gdy stara się odtworzyć
swojej mamie stłuczoną szklankę, jako prawie taką samą), przetwarzałem w
wyobraźni na przedstawienie. Dlaczego nie na film? Pewnie dlatego, że w czasie
okupacji nie chodziło się do kina. Do teatru zresztą też nie. Ale jednak na
jasełka do „Sióstr” (Madalińskiego róg Kazimierzowskiej) lub na podobne „teatry”
– tak.
Jeśli chodzi o
powieści Przyborowskiego miałem je chyba wszystkie, kilkadziesiąt, wydane przed
wojną, kupowane w czasie okupacji. Część z nich mam do dzisiaj. Jest to resztka
po wyborze (a może to nie był wybór tylko wszystkie jakie miałem?), który
zabrałem ze sobą na krótkie i przymusowe wakacje w r. 1944, które z mamą
mieliśmy spędzić w letniskowym Gołkowie pod Warszawą (kierunek: Grójec). Mama
była po ciężkiej chorobie, zapalnej żółtaczce i wyczerpaniu nerwowym m.in. z
powodu nasilających się nalotów, ja też po kwietniowej szkarlatynie i też po
żółtaczce. Zaproszenie ze strony naszego warszawskiego listonosza, pana Chmielewskiego, by spędzić
2-3 tygodnie w jego nowo wybudowanym domku w Gołkowie, moi rodzice przyjęli z wdzięcznością
i entuzjazmem. I pojechaliśmy. Z nami pojechali też państwo Gawdzińscy – pan Stanisław, mój profesor
fortepianu z młodą, ale oczywiście sporo
ode mnie starszą (10-12 lat) żoną panią Hanką. Obaj panowie, to znaczy Profesor
i mój tata codziennie dojeżdżali grójecką „ciuchcią” do pracy, do Warszawy, a
obie panie czyli moja mama i pani Hanka oraz ja korzystaliśmy ze spokojnej
okolicy nad rzeką (Jeziorką) by choć
trochę wzmocnić zdrowie i siły. Mama
wypoczywając w ogrodzie przy domku
państwa Chmielewskich, pani Hanka pływając po Jeziorce kajakiem. A ja? Leżakując
koło mamy w przydomowym ogrodzie i czytając swoje ulubione lektury. Więc może nie
leżakowałem dużo, (no, trochę) ale rzeczywiście
czytałem. Niektóre z lektur po raz któryś z rzędu. Pływanie z panią
Hanką kajakiem po Jeziorce też mi się przydarzało.
Przecież jednak ani czytanie ani pływanie kajakiem z bądź co
bądź dorosłą osobą nie mogło mi wypełnić
całego czasu tych wojennych wakacji. Przede wszystkim musiałem sobie znaleźć
rówieśników do zabawy. I znalazłem. Były to dwie córki znajomych państwa
Chmielewskich, czyli Anka i Sylwia Kostrzyńskie (miały jeszcze starszą siostrę,
ale ona na mnie ani spojrzała). Natomiast Anka i Sylwia to były prawdziwe, jak
by dziś powiedzieli młodzi ludzie, kumpelki. Zresztą Ania była moja rówieśnicą
w sensie dosłownym. Od września 1945 roku poszliśmy razem do Gimnazjum w
Zalesie Dolnym, do Platerówki, o której wspominałem we wcześniejszych
opowiadaniach. Ale w której Anka została raczej koleżanką „z klasy” Lodki,
mojej późniejszej i obecnej żony, niż
moją. Przedtem, a więc przed pójściem do szkoły, ba, jeszcze przed końcem
wojny, właśnie z Anką, Sylwią i jeszcze
jakimiś dziećmi, których już niestety nie pamiętam, bawiliśmy się w Gołkowie w
teatr.
Ten teatr, to najpierw było przeniesienie „pomysłu
inscenizacyjnego” sprzed kilku miesięcy, z Warszawy, gdzie i kiedy to (na moje
11 urodziny, w kwietniu 1944 roku), miała byś wykonana, u nas na
Kazimierzowskiej, składanka z Mickiewicza, Słowackiego i pewnie innych jeszcze
poetów polskich, w wyborze dostępnym dla dzieci (na czoło wyboru i zarazem
inscenizacji wysuwała się oczywiście ballada Mickiewicza „Powrót Taty”). Przedstawienie
„miało być”, ale nie doszło do skutku z powodu wspomnianej, mojej i mojej mamy,
choroby. W Gołkowie przygotowałem „nową inscenizację”, w której bardzo pomocna
okazała się młodsza siostra Anki, Sylwia, utalentowana plastycznie (później
ukończyła PWSSP - Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Sopocie). Sylwia
przemyślała, od strony plastycznej, każdy szczegół dekoracji, wymalowała je na
jakimś cudem zdobytych arkuszach papieru, świetnie to rozmieściła na strychu
domu państwa Kostrzyńskich, czyli swojego, i tam miała się odbyć (i odbyła) premiera.
Dlaczego na strychu? Bo było to jedyne dostępne nam większe, dość przestrzenne
choć gorące jak diabli (było lato) pomieszczenie. Przede wszystkim zaś nie
budziło zainteresowania osób postronnych. Przecież w Gołkowie jeszcze „stali”
jak się mówiło, Niemcy.
Na tej naszej podwójnej premierze (przeniesionej z
Warszawy, gdzie się nie odbyła), a więc w Gołkowie, gdzie się odbyła, było
sporo osób, naszych rodziców i ich znajomych, krewnych itp. W każdym razie
wtajemniczonych. Wszyscy byli zachwyceni pomysłem, wykonaniem (Sylwia i Anka były
też nadzwyczajnymi aktorkami), dekoracjami no i samym faktem „takiego
przedstawienia w takich czasach!”. Domagano się kolejnych.
I rzeczywiście niedługo były kolejne. Pomysł do niech
podsunęła nam ciotka Anki i Sylwii Kostrzyńskich, panna Radomska (rodzona
siostra ich matki, właśnie z domu Radomskiej), wielbicielka i zbieraczka
folkloru a ściślej pieśni ludowych, sama też ludowa poetka, mieszkająca
samotnie w bajkowym niemal domku na kurzej łapce. Czyli ledwo stojącej na
skraju Gołkowa, na rogu ulic Balladyny i Głównej chatce z zapadającym się
dachem i bez komina (kurnej?), będącej zapewne resztką dawnej wsi w tym
miejscu. Chatce, całej obwieszonej (zewnątrz i wewnątrz) rozmaitymi ziołami.
Panna Radomska była bowiem także zielarką i znachorką, bardzo w okolicy (i nie
tylko) cenioną. Po prostu „babką”. Ale, jak cała zresztą rozliczna rodzina
Kostrzyńskich i Radomskich, panna Radomska wyróżniała się (mimo braku wykształcenia)
wysoką inteligencją, rozlicznymi uzdolnieniami i wręcz encyklopedyczną wiedzą z
dziedziny folkloru (nie tylko). Nic dziwnego, że – jak to już w jednym z dawniejszych
opowiadań wspominałem – przyjeżdżał do niej na długie pogaduszki sam prof.
Zawodziński (Karol Wiktor, znany przed wojną etnograf, historyk i krytyk
literacki). Otóż ta panna Radomska, ciotka Anki i Sylwii, podsunęła nam pomysł
zainscenizowania, ze śpiewem i tańcami, znanej ballady ludowej o Królu, krakowiance
i kacie.
Pomysł okazał się świetny, ballada czy po prostu piosenka
cudownie nadawała się na dziecięcą „śpiewogrę”, jak taki teatr nazywano w XVIII
i jeszcze w XIX wieku (pisali takie śpiewogry np. Bogusławski ze Stefanim („Krakowiacy
i Górale”), Fredro i Moniuszko („Świeczka zgasła” czy „Nowy Don Kichot”) i
wielu innych pisarzy i kompozytorów, polskich i obcych (wczesne opery Mozarta
to też takie śpiewogry - „Singspiel”). Tyle tylko, że te „śpiewogry” to były
dzieła wybitnych pisarzy i kompozytorów, choć zwykle marginesowe w ich
twórczości, zaś nasz „Król, krakowianka i kat” to był całkowicie (poza
podsuniętą piosenką), nasz wspólny, dzieciaków, od A do Z wymysł inscenizacyjny.
Wymysł ten miał jednak wielkie powodzenie u gołkowskiej
publiczności. Pewnie głównie ze względu na okoliczności, w jakich kilka razy
powtarzaliśmy przedstawienie. Okupacja, trauma z powodu wybuchu w Warszawie
powstania i napływających z ogarniętej powstaniem (i po) warszawiaków, tajemnicze okoliczności strychu
„u Kostrzyńskich”, dziecięcy aktorzy, urocza papierowa scenografia, znów oczywiście
Sylwii, no i ta pieśń ludowa, tak przejmująca i piękna nie tylko w muzycznym
kształcie i wyrazie ale i mrożącej krew w żyłach treści w słowach – wszystko to
dawało efekt niezwykły, nie dający się zapomnieć. Ale nie pod każdym względem.
Otóż okazało się, że najważniejsze, sława i melodię, pamiętam jedynie szczątkowo.
Nawet z Lodką nie dało się nam tekstu i melodii i w pełni przypomnieć. Dlatego
też rozpocząłem poszukiwania piosenki o Królu i Krakowiance w internecie.
Jakież było moje zdumienie, gdy znaleziona, właściwie bez problemu, w pierwszym
rzucie poszukiwań, okazała się całkiem obca.
Znalazłem
ją w skopiowanym zbiorze J. Bystronia, wydanym w Chicago, w r. 1942 (!).
Zresztą i wskazówki do inscenizacji także , w zbiorze Jadwigi Turowiczowej,
Biblioteka Teatralna Nr 3, str. 21 (wyd.z roku 1933, nb. mojego urodzenia), nakładem
tygodnika „Wiarus”. Ale my, wówczas w Gołkowie, z tych zbiorów i wskazówek ze
zrozumiałych względów nie korzystaliśmy.
Jedynie z pamięci panny Radomskiej. I naszej kreatywnej wyobraźni, która wymyśliła
obsadę (poza Krakowianką, Królem, Katem, jeszcze kilku dworzan – żołnierzy i dwa
anioły) oraz naszą własną „choreografię”.
No i wspomnianą scenografię Sylwii, która (scenografia nie Sylwia) nawet przez
kilka lat, jak pamiętam, była przechowywana na rzeczonym strychu. Czyżby panna
Radomska, z racji swej znajomości z prof. K.W. Zawodzińskim też o tym wszystkim
wiedziała i może nam ten pomysł inscenizacyjny podsunęła? Ale czemu nie
podsunęła nam piosenki w wersji Bystronia?
Jak było
tak było, piosenka – ballada została przez nas zinscenizowana. Jak wspomniałem
z wielkim powodzeniem. Z moich i Lodki przypomnień (ale nie przedstawienia, Lodka
go nie widziała, nawet się wtenczas nie znaliśmy) wyłania się następująca wersja
pieśni o Królu i krakowiance. Z melodią w skali frygijskiej (jakkolwiek pytana
o te pieśń, wybitna etnomuzykolog i antropolog muzyki prof. J. Katarzyna
Dadak-Kozicka twierdzi, że pamięta ją z zakończeniem: g-fis-e, co by wskazywało na tzw. skale plagalną).
Jeśli chodzi natomiast o tekst. Grzebiąc kolejny raz w
internecie zdobyłem wersję tekstu, też znacznie bliższą tego, który – w skrawkach – i
Lodka i ja pamiętamy. Zamieściła go Pani Beata Rubio w programie (blogu czy jak
to się nazywa – nie znam się na tym, nie korzystam z portali społecznościowych),
pt. Stories of Tita, na który wpadłem raczej przypadkowo (tytuł niczego nie
zapowiadał). Oto ta wersja:
Pod zielonym jaworem,
jaworem,
Stała lipka zielona (2x)
A pod tą lipką piękna
krakowianka złote warkocze czesała (2x)
Król się o tym
dowiedział, dowiedział,
W sześć par koni
przyjechał (2x)
Zostań ty moją,
piękna Krakowianko, i weź mnie króla za męża (2x)
Jestem biedna
sierota, sierota,
Nie mam srebra ni
złota (2x)
Idź precz ode mnie,
piękny królewiczu, mój krakowiaczek powróci (2x)
Król się bardzo
rozgniewał, rozgniewał,
I do kata list pisze
(2x)
Przyjeżdżaj kacie
ścinać krakowiankę, bo ona królem wzgardziła(2x)
Kat przyjechał w
czerwieni, w czerwieni,
Krakowianka w zieleni
(2x)
Zostań ty moją,
piękna krakowianko, i weź mnie kata za męża (2x)
Nie chciałam być
królową, królową,
A tym bardziej katową
(2x)
Ścinaj, ach ścinaj
moją białą szyję, niech ja już raczej nie żyję (2x)
Autorka bloga podaje
też drugą wersję (wg. swojej mamy) zakończenia: „Krakowiankę ścinali, ścinali/
aniołowie płakali (2x)” a także wersję zakończeniową cioci: Wtem zadudniły
kopyta na błoniu/ wpadł krakowiaczek na koniu (2x). A ty kacie umykaj, umykaj/
krakowianki nie tykaj (2x). Witaj, ach witaj, piękna krakowianko i weź mnie
sobie za męża (2x).
Od
siebie bym dodał, że nie tylko zakończenia bywają, jak się okazuje, różne, ale
i początki. Np. ten pierwszy, z mojej pamięci ale i z blogu p. BR to chyba
jakieś połączenie początków innych popularnych pieśni ludowych jak te o jaworze
czy „Lipka”?
Audycję (blog?)
kończy przezabawny ale i trafny komentarz o matrymonialnej oryginalności
prastarej pieśni (np. potrójne oświadczyny) i jakże aktualnych odniesieniach
moralnych (dziewczyna woli śmierć niż „kasę” oraz trawestację sławnego
powiedzenia znanego naszego polityka, że „nie ważne jak się zaczyna tylko jak
się kończy!” (odnoszącą się do mężczyzny). Szkoda tylko, że Autorka nie
przytacza swojej wersji melodii! Zgłasza natomiast apel, by osoby znające inne
wersje tej pieśni skontaktowały się z Nią w celu wymiany tych wersji ale także kultywowania
tego zabytku sztuki ludowej. Na naszych oczach ginącej.
Spełniam tę prośbę,
podając także tekst i melodię, znalezione w internecie, ze zbioru J. Bystronia
( Chicago 1942) i „podręcznika” inscenizacji pani Wandy Turewiczowej (1933).
Za górami sadeczek,
A w sadeczku
domeczek.
Śliczna krakowianka w
domeczku tym stoi
Niczego się nie boi.
Król się o niej dowiedział,
We sto koni przyjechał.
Pojmijże mnie, śliczna krakowianko,
Pojmij króla samego.
Ona króla nie chciała,
Jaśka swego wolała.
Ach, mój ty Jasieńku,
ach mój najmilejszy,
Komuż ja się dostała?
Król się o to
rozgniewał.
I po kata posłać dał:
Przybądź, przybądź
kacie, zetnij krakowiankę,
Co mną królem wzgardziła.
Ona idzie w zieleni,
A kat za nią w czerwieni.
Pojmij, pojmijże mnie, śliczna
krakowianko,
Chociaż kata młodego.
Nie chciałam być
królową,
Nie będę i katową.
Zetnij, zetnij kacie,
moją białą szyję,
Lepiej niech ja nie
żyję.
Krakowiankę ścinają,
Aniołowie wołają:
Nie bój, nie bójże
się, śliczna krakowianko,
Bo wstępujesz do
raju.
W każdym razie mamy oto
jak na dłoni przypadek tworzenia się różnych wersji pieśni ludowych i
popularnych, ich wariantowości, pochodzącej z różnych „miejsc w pamięci” czy
różnych okoliczności wykonywania, zastosowania i temu podobnych form
użytkowania. Ale zawsze z poszanowaniem ich wartości – piękna i autentyczności
wyrazu. A nawet więcej – tkwiących w nich możliwości inscenizacyjnych, nauk
moralnych itp. Niestety, dzisiaj, w dobie tzw. show-biznesu, a więc i
„pop-kultury” pieśń ludowa i popularna (patriotyczna, kolęda itp.) stają się
przedmiotem handlu i zysku, dowolnych przeróbek dla aktualnych celów. Czasem
szlachetnych. Jak „Śpiewamy pieśni
Powstania Warszawskiego czy Wielkopolskiego” (TVP), częściej jednak
bezsensownych przeróbek piosenek i kolęd (zmora programu telewizyjnego w czasie
świąt Bożego Narodzenia) w stylu wymuszonym modą czy innymi trendami w muzyce
rozrywkowej na przykład. Najczęściej aranżowanych „pod popularne Gwiazdy
Estrady”.
Wiem, popularną
kolędę, na pewno wykreowaną na podstawie melodii ludowej, „Lulaj-że Jezuniu”
wykorzystał Chopin w swym Scherzo h-moll, op. 20, na pewno też w jednym ze swych nie tylko najpiękniejszych ale i
najtrudniejszych do wykonania dzieł. Inną popularną kolędę (austriacką, najbardziej
znaną w całym świecie) „Cichą noc”, też pewnie osnutą na melodii ludowej,
wykorzystał Krzysztof Penderecki w monumentalnej II Symfonii „Wigilijnej”. Ale
są to przypadki wielkich dzieł klasyki, w których motywy ludowe są traktowane z
pietyzmem, jak brylanty czy ” Perły w oprawie Mistrza”, jak zatytułowałem
kiedyś rozdział na ten temat w książce Kształcenie wokalisty. Wybrane problemy.
(PSPŚ i AMKL, Wrocław 2010, s.129-136 – przepraszam, że cytuję siebie).
Przykłady takiego podejścia można by mnożyć. Ale w stosunku do masowej
produkcji muzyki dzisiaj, a raczej wszechogarniającej muzycznej rozrywki
(prawie bez wyjątku ozdabianej tańcem a ściślej ruchem, z trudem dającym się do
tańca zaliczyć, no i „kosmiczną” scenografią, nie wspominając o kostiumach), to
krople w morzu, a raczej oceanie, szmiry.
Konkluzja? Wariantowość
melodii ludowych i popularnych jest czymś normalnym, więcej, wzbogacającym i
zapewniającym zachowywanie ich w pamięci (indywidualnej i zbiorowej). A proces
tworzenia się tych wariantów (odmian) oraz wzbogacania społecznych i
psychologicznych czynników zapamiętywania następował nie tylko kiedyś, dawniej,
np. na przełomie XIX i XX wieku, w czasach żywego tu i ówdzie folkloru, ale
następuje i dzisiaj, w epoce radia, nagrań, telewizji i internetu. Więcej, ma
szanse nasilać się. By tak stało (stawało), potrzebne są chociażby takie
inspiracje dziecięcej fantazji i wykorzystywanie od najmłodszych lat
kreatywnych zdolności dziecka, jak to miało na przykład miejsce w naszych, w Gołkowie,
zabawach w teatr, inspirowanych przez pannę Radomską, ludową poetkę, zielarkę i
„babkę”. W tym sensie a właściwie celu, chciałbym też wesprzeć apel Pani Beaty Rubio,
autorki bloga „Stories of Tita”.
2 komentarze:
Może teraz czas na opisanie kolejnej pieśni z dzieciństwa tym razem śpiewanej przez babcię i prababcie . Piosenkę o sierotce która przechodziła koło cmentarza.
Byłam pewna, że Ci mówiłam, że ją opisałam. Jest tu:
https://storiesoftita.blogspot.com/2018/11/opowiesc-zaduszna-o-mojej-prababci.html#more
Prześlij komentarz