Stories of Tita

1 sierpnia 2018

Wakacyjne porządki




Dzisiaj cały boży dzień sprzątam i sprzątam. Tym sprzątaniem doprowadziłam do takiego bajzlu w domu i się na skraj załamania nerwowego. Na ratunek przyszedł mi jednak w ramach tzw kryzysowego telefonu zaufania mój bardzo pozytywny syn Darek, który zna się na wszystkim i to nie z doświadczenia, ale z internetu ;). Kazał mi opisać zakres robót. Zgodnie z prawdą wyznałam, że porządkuję garderobę i generalnie wszystkie domowe szafy. 
Okazuje się, że wybrałam najgorszą z możliwych opcji porządków czyli tzw. sprzątanie punktowe. Sposób ten połączony z moją sentymentalną naturą oznacza totalny bałagan i nie ma w tym podobno nic dziwnego. 
Nie jestem niestety osobą, która sprzątając szafę stosuje zasadę: zamykam oczy i wyrzucam. Ja z każdą rzeczą muszę się pożegnać: czytaj przymierzyć, a to łączy się z ogromnym stresem. Był przecież powód, że coś przestało pasować. 
Robiąc jednak wieczorny rachunek sumienia stwierdzam, że to był owocny dzień. A oto bilans:
-uratowałam co najmniej dwadzieścia par skarpet 
-wysłałam rodzinie i przyjaciołom różne fantastyczne zdjęcia znalezione w komodzie tzw. nie albumowe 


-przekartkowałam kilka starych podręczników licealnych i super kserówek szkolnych moich dzieci (szalenie inspirujące)
-zrobiłam dwie tury prania fantastycznych ciuchów, co do których istnienia nie miałam świadomości
-odkryłam uratowaną dawno temu tzw. bibułę czyli pisma, które w stanie wojennym przynosił ojciec
- przypomniałam sobie sytuację społeczno-polityczną ze stycznia 1992 roku czytając Życie Warszawy, którym owinięte były świece chrzcielne dzieci (średnia płaca 2 264 674 zł; EWG akceptuje rozpad Jugosławi; Lech Wałęsa w wywiadzie dla PAP stwierdza, że sytuacja strajkowa w kraju to potrzebny doping dla władz, a w telewizji dwa programy)


I na dodatek odnalazłam swoją przepiękną zieloną sukienkę, zakupioną 19-naście lat temu w ramach żegnania się z tym światem. I tu taka historia bo w końcu żyję. 
Otóż w czasie ciąży z trzecim dzieckiem miała tzw. cholestazę ciążową. Jedną z uciążliwości szalonych wyników wątrobowych było straszne swędzenie całego ciała. Początkowo  myślałam nawet, że jest to świerzb, który przywiozły z kolonii koleżanki mojej córki. W ramach profilaktycznej walki z wyimaginowanym, jak się później okazało świerzbem, przez tydzień smarowaliśmy się wszyscy ohydną maścią, a ja non-stop prałam i prasowałam w/g zaleceń lekarza. Gdy przyszedł czas rozwiązania, w trakcie cesarskiego cięcia i znieczulenia zewnątrz-oponowego miałam dość zatrważającą dla mnie rozmowę z młodym anestezjologiem.  Pewnym głosem patrząc na moje wynik stwierdził, że według niego to nie cholestaza, ale zapalenie wątroby typu C. Zawsze byłam osobą tzw. oczytaną i traf chciał, że tuż przed, między praniem a prasowaniem przeczytałam artykuł o tej wówczas praktycznie nieuleczalnej chorobie. Pamiętam, że było to dla mnie dość traumatyczny czas i stale wszystkich pytałam czy nie jestem żółta. Wyobraźnia zrobiła swoje i w tej trwodze, robiąc zakupy przed chrzcinami nabyłam przecudnej urody sukienkę w kolorze butelkowej zieleni. Oczywiście tylko ja w skrytości serca znałam przeznaczenie tego ekstrawaganckiego zakupu (była to najdroższa sukienka na jaką sobie w życiu pozwoliłam i jak na tamten czas zupełnie niepraktyczna, gdyż typowo wieczorowa).
Oczywiście sukienka nie była długo używana. Aż pewnego roku nałożyłam ją na zabawę sylwestrową. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że na typowej małej domówce jest jeszcze jedna osoba w takiej samej kreacji.
Myślę, że to była taka nauczka aby nigdy nie inwestować w sukienki pod wpływem czarnowidztwa. 
Tymczasem sukienka niestety nie dopina się tu i tam ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz