Stories of Tita

25 maja 2025

Opowieść Stanisława Vincenza jak Dmytro wydźwignął się z dna smutku, aby starą słobodę rozsiać pieśnią między ludźmi

Kazimierz Sichulski -Wiosna, projekt tryptyku witrażowego/ źródło: http://www.pinakoteka.zascianek.pl/Sichulski

O życiu Dmytryka z rodu Wasilkowego opowiada w "Połoninie"  powiastun Andrijko z Ropy-Uroczyska. Losy dzielnego watażki są pełne radości i smutku, chwały i upadku, samotności Dmytrowej i pobratymstwa. "Prawda Starowieku"  kończy się smutną konstatacją: Od kiedy zamilkł Andrijko, nie ma już komu opowiadać i bajać o dawności, ciągle coś innego przypominać czy też od siebie dodawać. Skończone dzieje słobody. Koniec watażkom, junakom, nawet ich śpiewakom koniec.[...]  Nie ma zatem komu pamiętać o watażku Dmytryku i nie ma po co. Po całych górach ludzie śpiewają pieśni i zwrotki przezeń ułożone, a mało kto wie o nim. Bo powiadają: „Alboż to nie wszystko jedno, kto ułożył pieśń? Dobrze, że jest pieśń“. I to mądrze powiadają. Dobrze, że jest pieśń.(str. 566)
Oddajmy więc głos Andrijkowi, który przypomina też jedne z ostatnich słów Dmytra:
Miną kiedyś te wszystkie mandatory, urzędy, pod płotem zgniją, rozleci się w proch ich prawo urzędowe, rozsypie się niewola, sama z siebie. I u nas i wszędzie. Bo przetrwa pamięć o słobodzie, o starej prawdzie — przetrwa pieśń.(str. 556)
A tak się zaczęła junacka dola Dmytra według Andrijka:
Już jako dziecko rwał się do świata. Takie to było bieluchne z delikatnym, różowym rumieńczykiem. Włosy miał białe, złotawe, kędzierzawe i gęste. Śmiało się to do wszystkich. I kto go zobaczył, także się uśmiechał, nie wiadomo dlaczego.
 Ciągle coś mądrował. Młynki sobie jakieś stawiał na wodzie. Stał nieraz długo pod wodospadem opryskany i mokry, wciąż coś pilnie koło młynka regulował, aby szło równo i sprawnie, aby nie było przerwy. [...] Powystrugiwał sobie wiatraki i stamtąd zboczem aż ku dołowi szereg wiatraków ułożył. Słuchał potem, który wiatrak pierwszy grać zacznie, który najostrzej furkocze, który zaś najpóźniej zaczyna stosować się do gry. I tak je posuwał, nie leniwił się, aż wreszcie się dowiedział, którędy wiatr idzie, jakby płaj wiatrowy, niewidzialny wyśledził. [...]
Prędko, pędrak taki mały, grał na fłojerze, na skrzypcach i cymbałach. Sam też sobie fujarki robił i skrzypce lipowe. Macierz ganiła trochę, że pusty chłopak, do roboty nieciekawy, a tylko ot do takich wymysłów.[...] a jednak wiedziała, że takiego dziecka nie ma na całe góry. A do tego był on najmłodszym dzieckiem. Dwaj synowie o wiele starsi minęli się, poginęli, czy przepadli gdzieś na wojnach jakichś.
Dmytryk wyszukiwał i wysłuchiwał różnych pieśni. Gdzie jaka pieśń zabłądziła w góry, cygańska, węgierska, czy wołoska — już ją znał. [...] Idąc płajem ze skrzypkami, witał ludzi i zatrzymywał ich śmiało: — Sława Isu! A ja umiem grać putyłowską i mazurską! Chcecie? — Ludzie zatrzymywali się, siadali na worynia i słuchali. Kto wracał z jarmarku, dawał czasem Dmytrykowi kołaczyk, kto zaś z połoniny, figurynkę, baranka z sera zrobionego.
 Tak też zapoznał się z opryszkami i im przygrywał.[...]
Wyrósł tak Dmytro na junaka. I to, nie ma co mówić, na pięknego. O drugim takim nie przekazują w górach. Powiadają, że kędziory miał złote, tak gęste i puszyste jak grzywa wykędzierzawiona. [...]
Cieszyli się starzy. Nie mieli dotąd szczęścia z dziećmi, ale Bóg nagrodził. Nie wiedzieli — jak to zawsze rodzice biedaki — czy modlić się mają, aby zawsze pozostał taki piękny, czy aby się jeszcze rozwijał, rósł w siłę jak dąb. Ale niedługo trwało to weselenie.
Mówiono, że wtedy właśnie sam Pan Cesarz posłał tędy w góry tych mandatorów, kostiów różnych. Ale to nie tak było. Nie posłał on ich biedak, tylko tam w Burgu u siebie nie miał co zrobić z nimi, nie miał gdzie trzymać tej psiarni. Bo to i niezdałe jakieś, tępe i po głowie bite — tak mu się widziało. Więc zapchał ich w góry, gdzie, tak by się zdawało, nie trzeba wielkiej nauki ani rozumu. Ot, niech tam sobie pilnują granicy. A oni tu dopiero pokazali, że nie zanadto głupi. Tylko tam w Wiedniu musieli podłość swoją jakoś ukrywać i przed cesarzem głupotą się przykrywali, aby pańskie serce zmiękczyć. A tutaj pokazali swoje. Ciągle słali listy do gubernium, jaki to niebezpieczny i hardy naród tutaj: na to, aby im stamtąd pieniądze przysyłali. W Kutach zbudowali sobie „katusz“, katownię i jak zaczęli nękać, drzeć i niszczyć naród! Naprzyjmowali sobie kuckich oprawców, psiołupów, do służby. Do dziś dnia to pamiętają ludzie. Kiedy ta „nekrutancja“ przyszła, to łapali junaków, jak psy na arkany, a kiedy kto chciał się zwolnić, kieszenie napychali.
 Ojciec Dmytra, stary Sztefanko Wasyluk-Ponepaliyk, był to gazda poważny, ale i złotej dobroci, rachmanna dusza. Zamożny, ale też pracowity, przezorny, a dla ludzi pomocny.[...]
 Kiedy ta rekrutacja upadła na ludzi, nie gadał dużo. Posprzedawał konie do cesarskiej stadniny, a Ormianom z Kut woły dla Węgier i całe stada kóz; pieniądze do berbenicy naskładał i czekał spokojnie, aż mandator poszle po nie swoją brać posiepacką. Zwyczajnie jak na kupców z Kut, Ormian porządnych, nieraz czekał u siebie, w chacie na Hołowach. Bo zapewne myślał sobie, że pan cesarz taki handel mandatorom otworzył, aby ludzie wykupywali u nich junaków, kto ma pieniądze. [...]
Tego nie wiedział Wasyluk, siedząc na górze w Hołowach, że one psy-mandatory nie przychodziły otwarcie handlować. Że trzeba było do nich zachodzić po cichutku, przez kuchnię, błagać i do ziemi się kłaniać. Niby to z łaski zwalniali, a także z łaski, tak od niechcenia, na prośbę ludzką przyjmowali pieniądze. Czekał, czekał Wasyluk. Pomyślał w końcu:
 — Pewno już nie chcą rekrutować i pieniędzy nie chcą. Zwyczajnie jak kupcy.
 I oni czekali. Ale nie jak kupcy. Bo wreszcie posłali routę z jakichś oprawców kuckich złożoną. I napadli Dmytryka po drodze na Bukowcu.
 Ale uratował Dmytryk złote kędziory od strzyżenia, uciekł od łapanki wojskowej. Już zarzucili nań arkan i jeszcze doń strzelali, gdy się wywinął. A wtedy palnął dwu z pistoletu i świsnął nogami chyżymi. Tyle go widać było. I był od razu na wielkim rejestrze szubienicy! [...]
Uciekanie od branki i nawet z wojska, z samego już regimentu, nie było w owe czasy niczym nowym, ani niezwykłym. Dmytro niejedną taką opowieść słyszał od samych zbiegów, którzy się potem stali opryszkami. Więc też i on sam, lotnymi nogami wpadł do chaty na Hołowy, opowiedział wszystko przerażonym rodzicom, osiodłał dwa konie, nabrał i naładował żywności, kożuchów, liżnyków, płótna całe zwoje, wziął łopatę, czekan i wielką bardę leśną, nie zapomniał też skrzypki i fłojery. Wziął wszystko, co potrzeba. Uściskał płaczących rodziców, przytulił raz jeszcze matkę i puścił się płajem przez Skupową ku Babie Lodowej.
 Było to wczesną jesienią, było pogodnie i sucho, więc konie mało śladów zostawiały w wysokich jeszcze i suchych trawach. Ale Dmytryk jeszcze przed Babą Lodową rozsiodłał je, ukrył rzeczy i dla zmylenia śladów, okrężną drogą, przez potok Probijny znów na Skupową zaprowadził.[...]
 Była tam wtedy, gdzieś poniżej szczytu, tam gdzie się schodzi ku połoninie Kamieniec, wielka chochłata jodła, powalona przez wicher.[...] Padając, wyrwała swym ciężarem cały korzeń, a z tym wywrotem i wielkie bryły skalne. I utworzyła jaskinię. Zapuszczając się w tę jaskinię, Dmytryk odnalazł ciasny korytarz, prowadzący do prastarych podziemi zamkowych.[...]
Dopóki jeszcze nie było śniegu, Dmytryk jak mógł, uwijał się i przygotowywał do zimowania. Nie był przyzwyczajony do pracy, jednak robotę leśną znał jak każdy. Ścinał i ciosał na dole w lesie wielkie drzewa. Potem przynosił ociosane kłody aż na górę do jaskini. I tam, w tych lochach zapewne jakąś kolibę wybudował. Może taką niską ośmioboczną, stożkowatą, ze słupem w środku, jak bywają i teraz lasowe koliby. Także drzewa na opał naskładał sobie.[...]
Pierwszą zimę sam, samiutki tam przesiedział.
 Gdy śniegi przywaliły połoniny, Dmytryk siadywał nieraz długo wieczorami przy watrze. W tej samotni podziemnej, w próżni niezmierzonego podziemia, ciemnego i niezbadanego, wśród pustkowia górskiego, pogrążonego w potopie zasp śniegowych, jakby jeszcze jedną warstwą przywalających góry — watra (ogień) dlań była jak wymię życiodajne. Matczyne grało w niej serce. Soki weń z niej spływały.[...]
A wśród tej pustyni śniegowej watra ogarniała go łonem gorącym, jak niegdyś matka żywotem go chroniła. Przemawiał półgłosem do watry, czasem słuchał, zasłuchał się w jej śpiew, w jej zawodzenie matczyne. A czasem nucąc, naśladował jej głos. Warzył kuleszę jęczmienną i przysmażał słoninę. Potem brał skrzypce lub fłojerę i wygrywał sobie lub wyśpiewywał wszystkie pieśni, jakie znał. Śpiewał przy tym tak głośno, jak mógł, aż czasem w podziemiach odhukiwało. Powoli zaczęły mu napływać, tłoczyć się do głowy, nieraz pod nutę watrowej kołysanki, pieśni i słowa nowe, których jeszcze dotąd nie słyszał. Układały mu się same pieśni o tym co było, o tym co będzie i jakby to być mogło.[...]
Gdy przestawał śpiewać, głucho było w podziemiu, jak na tamtym świecie. Zapewne niejednemu byłoby straszno, krzyczałby z przerażenia, aby strach zagłuszyć krzykiem. Dmytryk zasypiał spokojnie, budził się kilka razy w nocy i nucąc z cicha, watrę podsycał.
 Przychodził dzień — wtedy Wasyluk, odwalając płytę, wyłaził przez wykrotową jaskinię pod jodłę. Wdrapywał się na potężny pień zlodowaciały: Stamtąd patrzył naprzód ku wschodowi. Kłaniał się głęboko w milczeniu Słoneczku świętemu, cicho uśmiechał się do Niego jak dziecko, ramiona wyciągał i szeptał modlitwy.[...]

Pewnego dnia powiał gorący wicher od Czarnohory, przygrzało słoneczko. I Dmytrykowi jakby skrzydła zaczęły rosnąć. Porywało go coś i gnało, by latać po połoninach. Poszedł na przełęcz niedaleko Łukawic. Już był wieczór, kiedy na połoninach silną woń rozlały kwitnące wśród śniegu, różowe kwiaty krzewu, zwanego wilczym łykiem. To myrty połonińskie sposobiły się do godów weselnych wiosny.[...]
Już i ziemia leśna pocić się zaczęła, zapachniała wiosną.
 Gdyż naszeptało słoneczko wszystkim tę wieść wiosenną. Zawezwało do szkoły wszystkie swoje dziecięta.
 W tej zaś szkole podsłuchał Dmytryk takie tajemnice, jakich nikt dotąd nie słyszał.
 Bo któż w owe czasy był tam kiedy w tym pustkowiu na wiosnę?
 W ciemności leśnej ukazał mu się na mig — aż strach go przeszył ostrą rohatyną od stóp po serce — starzec z zielonymi włosami i z brodą soplową. Zmiarkował Dmytryk, gdy trochę ochłonął ze strachu, że był to sam Czeremosz.
 Z daleka, z ciemności leśnej gadanie Czeremoszu usłyszał wtedy Dmytryk tak wyraźnie jak głosy w jaskini. Nie tylko gadanie i okrzyki, lecz także śpiewy i granie Rzeki.
 Później je nieraz w życiu wspominał.
 Stary Czeremosz zwoływał swój ród, swe pobratymy. Czekał na swe dopływy, drzemiące pod lodami i pokrywami śnieżnymi, uśpione po jarach, przepaściach i derbach leśnych. Roił o nich, przypominał wszystkie. I wzywał je, swe Huki-strumienie, by rozbiły, zgruchotały okucia zimowe.

Huki! —
Gdzież wy?
Moje Huki. —
Gdzież wy me strumienie?
Braty, syny i prawnuki!
Czyż moc moja w was się pieni?
Hukiż! moje Huki! [...]

Toż to hulanie wiosenne tam było!
 Morze wiosenne kipielą wypełniło wszystkie doliny i jary. Tylko połoniny jak wyspy, półwyspy i rafy, wynurzały się z fal rozhukanych. Dmytryk wrócił na górę. A gdy rankiem słonko się rozegrało, oglądał z radością, jak morze wtóruje słoneczku blaskami; słuchał, jak grzmi i szumi cały świat. I patrzył, jak Baba Lodowa popadia płacze, że nie zamrozić jej od razu świata. [...]
Niech tylko bukowinka się rozwinie.
 Hej! szeroko na świecie! Inaczej na sercu robi się człowiekowi wtedy.[...]
Wiosną, gdy czemięrzyca zazieleniła się na połoninie, zobaczył Dmytryk pewnego dnia opodal jodły basztowej pierwszego gościa z tamtego, żywego świata. Z tego świata, co to był dlań jakby zatarasowany wielką nieprzeniknioną ścianą lodową zimy i samotności. Właśnie stamtąd jakoby idąc, przykołysał się od strony Łukawic potężny, stary, szary, niemal siwy niedźwiedź. Przyszedł na to, by sobie poszczypać i pokosztować niedźwiedziej przekąski wiosennej — czemięrzycy.
 Naprzód ucieszył się Dmytryk tym niedźwiedziem, bo powiadają przecież, że to dusza chrześcijańska. Głośno nań zawołał: — Wujeczku, myròm! Jak się wam zimowało? — Lecz stary mrukliwy niedźwiedź-samotnik nie okazał ani tej uciechy, co Dmytro, ani nawet zdziwienia żadnego. Wspiął się lekko i ostrożnie przednimi łapami na ścianę pnia jodłowego, powąchał pień, popatrzył na Dmytryka, a potem już raczej z chłodem surowym, choć poprawnym, przeszedł koło Popadii. Obrócił się jeszcze raz za Dmytrem i kołysząc się powoli, poszedł ku Hostowemu szukać czemięrzycy. I jakoś już ani jeden niedźwiedź się nie pokazywał.
 I choć niedźwiedź ten ani nie zmawiał się z mandatorami, ani także i z przyjaciółmi Dmytra pobratymstwa nie trzymał, to jednak uderzyło teraz coś Dmytra między oczy, jakby pękniętym odłamem z tej lodowej ściany. Nie był to strach ani uciecha. Tylko coś takiego: oto znów zobaczył, że choć nie sam jeden tylko po świecie chodzi, czuje i żyje, jednak ani on ani nikt nie może nic udzielić nikomu, jakby zamurowany w komorze lodowej. Teraz wszystkie te dumy, pieśni, wynalazki i nauki, wszystkie te skarby, co je nagromadził przez zimę, w jednej chwili jakby stopiły się i znikły. Tak jak byś śnił, że leżysz wśród dukatów i brylantów płonących, a rano zbudzisz się, sięgniesz ręką, a to kamień twardy i kożuch stary pod głową.
Gorzko zrobiło się Dmytrykowi a nawet strasznie. Poczuł się tak sam, jak ten gorejący na wietrze w ciemności płomyk łojowego kaganka, co tylko na dwa kroki jasność sieje. Chwieje się płomień taki, pełkoce, wymyka się wiatrowi, zagaśnie lada chwila. Zdawało się Dmytrykowi, iż już nie doczeka wiosnowania połonińskiego, widoku ludzi i zwierząt, pasterzy i marżynki. Nie mógł już nocować w jaskini. Dusiło go tam. Tak tedy w odrętwieniu przez kilka dni nie jadł nic, nie chodził nigdzie, głowy do nieba nie podnosił. Siedział na jodle basztowej zatopiony w drzemocie i tęsknicy albo dla rozgrzania chodził naokoło baszty ze zwieszoną głową. Taką biedę mu ten niedźwiedź stary przyniósł. Hej! czarną mazią mu się to po sercu rozlało.
Poznał Dmytryk, że już nie był ten sam, co przedtem i że już nigdy takim nie będzie. Bo przypatrzyć się bliżej, to może nie ma za czym tęsknić. Niemy cały ten świat, ślepy i głuchy. Właśnie ludzki i żywy świat był tylko taki, jak echo tam pod szczytem Hostowym. Co mu krzykniesz, co doń zaśpiewasz, to ci przynosi z powrotem. I wszystko to takie samo puste bajanie, z jego tylko własnej głowy nieszczęsnej wysnute, co sama jedna dzwoni i tętni pośród martwoty świata. [...]
I tak wreszcie wysadziło go, jakby z harmaty wielkiej z tego naboju samotności. Pędził i rwał przed siebie, by złamać obręcze milczenia, wydrzeć kraty połonińskiej samotności, roztrzaskać bramy więzienia puszczowego.
 Nie wiedział sam, kiedy znalazł się blisko Hołów. Przedzierając się lasami i jelenimi ścieżkami, płosząc po drodze głuszce, łopoczące skrzydłami jak płachtami, podsunął się tak aż pod chatę ojcowską.[...]
Chata była pusta i zaryglowana, mieszkańców i bydła nie było. Widać było, że św. Jurij już był lub zbliżał się i że wszyscy wyruszyli z bydłem na wspólne pastwisko dla przepędzenia bydła przez ogień, dla wiosennych praktyk i wiosennego świętowania. Nie mógł tam pójść i tu czekać nie mógł. Wyrył tylko toporem przed progiem chaty swój znak słonkowy i strzałkę w kierunku szczytu Baby Lodowej. Siedział tak w cieniu buków i żałośnie spoglądał w górę ku konarzystym ramionom, ku ich głowom kędzierzawym, ojcowskim. I znów wdrapał się na grzbiet. Znów surowy wiatr połoniński go ogarnął. Znów zasunęły się na serce sztaby i okowy żelazne.
 Latał tak grzbietem, po połoninach po kilka dni drogi, aby ciągle widzieć coś innego: lasy kosodrzewiny, to skały i debry, to dalekie, rozległe widoki. Ale im więcej gór widział, ciągle nowe góry, tym bardziej beznadziejne było jego więzienie, tym bardziej bezkresne. Uciekał przed tym przestworzem, leciał przed siebie stepem połonińskim, jakby go coś goniło, przewracając się na kopcach, raniąc się i zakrwawiając lice. Szał ogarnął młodą głowę. Szarpał włosy, porozrywał na sobie ubranie. Czasem zaś szeptem, albo jęcząc i rzężąc bezprzytomnie, powtarzał bolesne okrzyki rzeki:

— Huki! Gdzież wy, moje Huki? Wyzwolcie mnie Huki!
Hukiż, moje Huki.

 Tylko echa odpowiadały, tylko w głębiach, po jarach i puszczach szumiały potoki.(str: 338-360).

P.S. Tak kończy się pierwszy rozdział o Dmytryku z rodu Wasylkowego i opowieść jak to stał się on człowiekiem lasowym. Co zrobił by wyrwać się z dna smutku i zawalczyć o słobodę (wolność), nie tylko dla siebie, doczytać możecie na dalszych stronach pierwszej części "Połoniny".
Powyższy tekst poddany przeze mnie pewnym skrótom, które to zaznaczyłam kwadratowymi nawiasami, pochodzi z pierwszego tomu tetralogii Stanisława Vincenza „Na wysokiej połoninie” pt. „Prawda starowieku”, wyd. PAX Warszawa 1980 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz