Opowieść o Palmowej Niedzieli w N.Y. z 1990 roku
Kolaż na szybko z moich nielicznych zdjęć z emigracji do USA z 1990 roku
Wczoraj, gdy w dobie kwarantanny upiekłam na Palmową Niedzielę chleb z własnoręcznie przygotowanego zakwasu przypomniała mi się Palmowa Niedziela sprzed 30-stu lat w Nowym Jorku. Przyczynkiem do wspomnień był właśnie ów zakwas.
Jest to jedna z piękniejszych historii jaka przydarzyła mi się w życiu, gdy naprawdę poczułam, że Ktoś tam czuwa nade mną i kocha mimo wszystko.
Otóż było tak. W styczniu 1990, wzięłam urlop dziekański i wyjechałam do Stanów Zjednoczonych. Dla młodych i niewtajemniczonych dodam, że nie była to żadna turystyczna fanaberia, czy tak popularne teraz 'gap years'. Latem, po długim staniu w kolejkach do Ambasady USA, udało mi się dostać wizę. Za wszystkie rodzinne oszczędności kupiliśmy bilet do Nowego Yorku na styczeń, gdy to po zakończeniu semestru miałam wyruszyć. Tak też się stało, ale w międzyczasie sprawy się pokomplikowały - spotkałam i zakochałam się "na zabój" w obecnym małżonku. Wyjazd wiadomo musiał się odbyć, ale leciałam z ciężkim sercem. Wiedziałam, że muszę lecieć. To była wówczas szansa na lepsze życie i start w szarej po peerelowskiej rzeczywistości.
Plan mój był taki, że będę pracować tak dużo jak można i wrócę w miarę szybko. Realizowałam go bardzo solidnie, pracując w kilku miejscach na raz.
Nie przebierałam w ofertach i brałam każdą pracę, która się trafiała: sprzątałam u ortodoksyjnych Żydów, opiekowałam się dzieckiem z porażeniem mózgowym i pracowałam w sklepie.
Praca dla rodziny żydowskiej na broklińskim Wiliamsburgu przyniosła mi wiele niezapomnianych wrażeń i materiału na niejedną opowieść. Ale wróćmy do pamiętnej Niedzieli Palmowej. Otóż moja główna pracodawczyni zapytała mnie czy mogę przyjść w niedzielę rano umyć okna. Miało to związek ze zbliżającym się świętem Passover (Pesach) obchodzonym na pamiątkę wyjścia Izraelitów z niewoli egipskiej. Tu trzeba nadmienić, że na to święto Żydzi mają obsesję wysprzątania domu tak, aby broń Boże nie znalazła się w nim kruszynka chleba na zakwasie. W związku z tym już dwa tygodnie przed miałam ręce pełne roboty, a dodatkowo w niedzielę zawsze od 11:00 do 16:00 pracowałam w sklepie. Przed pracą byłam już zresztą umówiona na rozkręcanie wszystkich mebli kuchennych w celu wymiecenia wspomnianych kruszynek u pewnej starszej pani. Taką też odpowiedź dałam pracodawczyni. Wyraźnie niezadowolona, czując do mnie pełnię praw, oznajmiła, że do starszej pani mogę iść po sklepie, a do niej mam przyjść o szóstej rano (natychmiast po szabacie) i w cztery godziny umyć okna. Bez zastanowienia zgodziłam się, czując jednak, że grafik będzie napięty. Czego się jednak nie robi, aby realizować plan szybkiego zarobienia i powrotu do Polski.
Dość tego, że owej Niedzieli Palmowej pracowałam od szóstej rano do północy. Na koniec spóźniłam się na ostatni autobus do domu i musiałam przejść na piechotę przez niecieszącą się dobrą sławą dzielnicę nazywaną prze Polaków Portorykowo.
Byłam zresztą tak zmęczona, że nawet nie obawiałam się, że ktoś mnie napadnie. Do dziś pamiętam ten niesamowity spacer. Czułam się wykończoną, marną istotą, sama nocą, pośrodku miejskiej dżungli. Na dodatek przypomniałam sobie, że właśnie minęła Niedziela Palmowa, a ja cały Boży Dzień Pański harowałam nie myśląc o moich świętach. Czułam się naprawdę słabo. Pełna bezsilnej złości na siebie, na autobus, ale przede wszystkim na to, że jestem takim "niewolnikiem w ziemi egipskiej" na własne życzenie.
Idąc tak śpiesznie ze wzrokiem utkwionym w chodnik łzy same lały mi się jak grochy. I wtedy zauważyłam banknot leżący na ulicy. Było to 100 amerykańskich dolarów - w tamtych czasach duże pieniądze.
Wtedy poczułam, że nie jestem sama. Wiedziałam, że Ktoś czuwa i kocha zawsze i .... mimo wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz