Stories of Tita

23 lutego 2020

Meteory - opowieść o cudach zawieszonych między niebem a ziemią

Część pierwsza: Ziemia


Meteory świtem / luty 2020 - zdjęcie własne

Po intensywnym zwiedzaniu starożytnych Aten i Delf naszą grecką przygodę postanowiliśmy zakończyć w Meteorach. Przed podróżą dużo czytałam o tym niesamowitym miejscu i o monastyrach na pionowych skałach zawieszonych, zdawałoby się, między niebem a ziemią. Zdjęcia i relacje robią niesamowite wrażenie. To jednak co zobaczyłam rankiem, gdy zatrzymaliśmy się przy przy pierwszej platformie widokowej sprawiło, że zaniemówiłam z zachwytu.

Ale zanim o dalszych zachwytach kilka informacji praktycznych. Na wyjazd do meteorów namówiłam małżonka już w Atenach. Znając moją słabość do monastyrów i fascynację monastycyzmem, w dzień św. Walentego nie mógł mi odmówić. Wynajęliśmy więc samochód w greckiej wypożyczalni Kosmos (105 euro za trzy dni) i świtem skierowaliśmy się na północ, po drodze zwiedzając Delfy. Trasa z Aten do Kalambaki przez Delfy ma długość około 420 km. Radzimy omijać autostrady, gdyż jadąc drogami lokalnymi, chociaż odrobinę dłużej, to jednak klimatyczniej i unika się sporych opłat. Mimo dokładnego zwiedzenia Delf w naszym Guesthousie Arsenis byliśmy o przyzwoitej porze. Znajdował się on już za Kalambaką przy górskiej drodze wiodącej na Meteory.


A taki widok rozpościerał się przed naszymi oknami. 
Właścicielem pensjonatu jest Kostas - niebywały oryginał. Łamaną angielszczyzną przedstawił się jako potomek Turków, poinformował, że dom jego przodków był pierwszym domem w Meteorach (one/eight/four/zero). Dowiedzieliśmy się również, że wyglądamy na good people i że wieczorem zaprasza na ouzo przy kominku i opowie nam o "the best Polish woman in the world". Zaintrygowani, choć z pewną obawą obiecaliśmy stawienie się wieczorem. Doza niepokoju na ouzo spowodowana była faktem, że pensjonat wydawał się być zupełnie opuszczony i na odludziu, a trzeba dodać szczerze, że Kostas zachowywał się, wyglądał i mówił jakby "nie wszystkich miał w domu". Dodatkowo mój czujny wzrok przykuła siekiera, leżąca przy wejściu na kupce świeżo porąbanego drewna. Czego się jednak nie robi dla storytellingu na żywo. Nie ryzykując jednak jedzenia na miejscu pojechaliśmy wcześniej do poleconej przez Kostasa tawerny o słodkiej nazwie Polizus. Tam to mieliśmy zjeść romantyczną kolację walentynkową. W lokalu akurat odbywała się stypa, klimaty były więc jak w filmie "Moje wielkie greckie wesele" tyle tylko, że w wersji na smutno. Emocje jednak unosiły się w powietrzu. Kelner wyraźnie już po niejednej rakii przyjął od nas sprawnie zamówienie. I dość szybko mogłam się przekonać jak zdrowo, czytaj tłusto, jada się na greckiej prowincji. Po raz pierwszy żałowałam, że nie jestem wegetarianką i nie poszłam za przykładem męża w sałatkę. 


Moja kaloryczna potrawka z jagnięciny dała nam jednak obojgu energię na wieczorny spacer po Kalambace z majestatycznymi szczytami w tle.


Udało się nam nawet zrobić to romantyczne selfie i zakupić baklawę, na zapowiedziany storytelling night przy kominku.
Po powrocie ku naszej uldze stwierdziliśmy istnienie innych gości. Kostas bardzo ucieszył się na nasz widok, Jak się okazało do wszystkich zwracał się po narodowości. Ja więc byłam Hello Poland, małżonek Hello Ecuador. W niedługim, czasie zwabieni opowieściami Kostasa przy ogniu, zaczęli pojawiać się inni goście. I tak poznaliśmy jescze Hello Irish , Hello Spain i Hello Polish Family. 
A ogień płonął wesoło w kominku. Zapowiadane ouzo okazało się domowej roboty rakiją o mega nieustalonej mocy. Zachowując środki bezpieczeństwa ustaliliśmy, że pije tylko małżonek. 
Tymczasem Kostas po raz kolejny udowodnił, że jak człowiek chce to zawsze się dogada. Mało tego nie trzeba nawet znać, jak to zawsze się wymądrzam tzw. dynamicznych czasowników. Nasz gospodarz radził sobie świetnie bez ich znajomości, a jego pełna życia opowieść o the best Polish woman brzmiała mniej więcej tak:
My family poor family. My gradfather brother poor. No passport. Go, boat to America. No passport, no visa. Work New York nights. Hard work nights no visa. Only nights no passport - deportation. Meet Ewa - Polish wonderful woman. Married Ewa wonderful women. Ewa to Greece every summer. Big suitcase many sweets for children every summer. Ewa like Greece. Drachma cheap. Dollar expensive. Ewa give money for the hotel. Ewa every summer in Greece. Ewa good business woman. Ewa the best woman in the world. 
I rzeczywiście choć widać, że lata świetności hotelik ma już za sobą to jednak urządzony był na bogato i ze smakiem, nie wspominając o pięknych okolicznościach przyrody. Nie dziwię się, że Ewa zainwestowała tu pewnie cały swój majątek. Opowieść wbrew pozorom nie była tak krótka. Pełna była dygresji o sweets, cheap drachma, no job, poor people. To trochę trwało, ale wszyscy bardzo chcieliśmy wysłuchać historii Kostasa do końca i pomagaliśmy mu z wszystkich sił dopowiadać równoważniki zdań. Dość, że koniec końców było jasne dlaczego Ewa from Krakow była the most wonderful woman in the world.
Po chwili rozmowy okazało się, że Irlandczyk - informatyk- przez rok mieszkał w Polsce. Dał więc popis swojej polszczyzny wcale nie gorszy niż angielszczyzna Kostasa. Jako że były walentynki pozwoliłam sobie wspomnieć słowa polskiej piosenki: "Kocham Cię jak Irlandię", aby umocnić polsko-irlandzką przyjaźń. Było bardzo sympatycznie, choć na zewnątrz lało i wiało. Potem już tylko omówiliśmy główne problemy geopolityczne świata, konkludując, że nie ma demokracji bez edukacji. Przy okazji wyszło na jaw, że jestem Polish teacher i tak już byłam nazywana do końca pobytu. 
Angielszczyzna Kostasa wywarła na nas tak duże wrażenie, że zapożyczyliśmy sobie jego bardzo wymowne: "sorry for you". Gospodarz bowiem co i rusz powtarzał jak mantrę: you good people, sorry for you (tu nie dający się opisać gest i spojrzenie), best tourists German, sorry for you good people. 
Chodziło zapewne o to, że nie dajemy się łatwo oszwabić i nie szastamy pieniędzmi ;) Czuło się jednak, że (sorry for you) mówił z szacunkiem i sympatią i, że to nic nie szkodzi, że nie jesteśmy Niemcami. 
A następnego dnia czekały już na nas Meteory i zawieszone między niebem, a ziemią monastyry, o których miał być ten wpis. 
Chciałam pisać o "niebie", a wyszło o "chlebie", sorry for you. 

P.S. Nie byłabym sobą gdybym nie napisała o "niebie" w dodatkowym poście - ciąg dalszy nastąpi... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz