Stories of Tita

25 stycznia 2020

Jak łomżyńskie wiedźmy wyniosły się z miasta 


llustacja baśni autorstwa Jerzego Flisaka


"Ludzka pamięć jest krótka niczym ogon rysia". Tak zaczyna się baśń o wiedźmach zamieszkujących ponoć kiedyś łomżyńską Łysą Górę. Dziś specjalnie dla odwiedzających mnie bratanków opowieść, którą kiedyś przywiozła nam z Łomży moja mama.

A oto skrócona z lekka i uwspółcześniona niesamowita historia ze zbioru "Baśni i legend kurpiowskich" autorstwa Zdzisława Nowaka:
O Łysej Górze może i nie warto byłoby tu wspominać, gdyby któregoś roku książęta mazowieccy nie zdecydowali się przenieść Łomży na skarpę szerszą i znacznie wyższą od poprzedniej, o wiele lepiej chroniącą miasto i przed wiosennymi rozlewami Narwi, i przed najazdami zakutych w stalowe pancerze Krzyżaków. I tak oto nowa Łomża nieoczekiwanie stała się bliskim sąsiadem Łysej Góry. A trzeba wiedzieć, iż dla spokojnych mieszczan i pracowitych rzemieślników nie było to sąsiedztwo najmilsze. Na Łysej Górze mieszkała bowiem straszliwa czarownica Jagata Brzuchata. Królowa wszystkich moczarowych wiedźm, krwawych zmor, zimnych strzyg i topielcowych duszyc, któreh kiedyś mocno dawały o sobie znać, zwłaszcza po zachodzie słońca.

Oczywiście władczyni czarownic nie siedziała na Łysej Górze samiuśka niby palec. Miała tam cały dwór królewski i służbę. Trzynaście wiedźmowych panien - jedna szkaradniejsza od drugiej - troszczyło się o monarchinię.
Codziennie przed brzaskiem porannym czarownice zbierały nad Narwią tłuste ropuchy i pijawki, aby Jagata Brzuchata nie wychudła im z głodu.
Najczęstszym gościem u królowej wiedźm był leśny diabeł spod Czarnocina - Kaduk Paskuda. Codziennie, tuż przed północą, wyłaził ze swoich trzęsawisk i ze świstem i gwizdem przelatywał nad Łomżą, aby wylądować pośrodku Łysej Góry.
Po hulankach, swawolach i dzikich tańcach przy diabelskim ogniu czarownice wyprawiały się na nocny spacer. Na początku zawsze leciał diabeł Paskuda z Jagatą Brzuchatą na wspólnej miotle, za nimi sznur wiedźm w towarzystwie chmary nietoperzy.
Na widok tajemniczych kreatur, przemykających po niebie w blasku księżyca, przestraszeni ludzie przyśpieszali kroku, aby jak najszybciej znaleźć się pod dachem. Nawet pleban łomżyński żegnał się wówczas z rozmachem i klepiąc pacierze zamykał się wraz z kościelnym w plebanii na cztery spusty.
Raz w tygodniu, przeważnie w poniedziałek, wiedźmy z Łysej Góry pojawiały się w środku dnia na łomżyńskim rynku. Naturalnie w przebraniu i bez mioteł. Przechadzały się wtedy pomiędzy straganami, zapuszczały się w uliczki i wtykały nosy do mrocznych sieni, cały czas myśląc, jak by tu ludziom zaszkodzić.
Trzeba przyznać, że udawało się im to nie raz, i nie dwa razy. Krowie Pacułów odjęły mleko, kokoszki Maciejowej pozbawiły dokumentnie jajek, piekarzowi Bonifacemu ciasta przygniotły w zakalec, książęcemu wójtowi konika u bryczki zamieniły w wyliniałego capa, zaś babie proszalnej pod kościołem z sękatej laski wyczarowały żywą żmiję.
Tylko doświadczeni puszczacy potrafili rozpoznać prawdziwą wiedźmę na ulicach Łomży i dzięki nim udawało się od czasu do czasu pochwycić czarownicę i wtrącić do lochu. Nie na długo jednak. Pod osłoną nocnych ciemności pod wieżę podkopywały się diablęta kaduka Paskudy, śpieszące krewniaczce z pomocą. Zanim łomżyński pleban zdążył dobrać się wiedźmie do skóry, w loszku pod wieżą nie było już po niej nawet śladu. 
Utrapieni ludzie skarżyli się, że w Łomży żyć się nie da i że trzeba będzie opuścić dom rodzinny i szukać szczęścia gdzie indziej w Ostrołęce czy Płocku bo wiedźmy nie bały się ani kropidła, ani rycerskiego oręża. 
I nie wiadomo, czy Łomża istniałaby do dzisiaj nad Narwią, gdyby nie Przemko i Ziemko, sieroty przygarnięte z dobrego serca przez piekarza Bonifacego. Dwaj bracia, mimo różnicy wieku podobni do siebie niby dwa ziarnka kminku.
Kiedy nowina o porzuceniu Łomży przez coraz to innych jej mieszkańców dotarła także i do piekarni pana Bonifacego, Przemko mrugnął do Ziemka, po czym obaj wysunęli się po cichutku na podwórze i przycupnęli w kącie za składzikiem na mąkę.
- Ziemeczku,  musimy zatrzymać ludzi w Łomży. Jeśli wszyscy stąd uciekną, psu na budę nie zdadzą się nasze ciasta, baby, chleby i bułeczki. Tatko zbiednieje na amen, matuś się zapłacze. Do tego nam dopuścić nie wolno.
- Masz rację, Przemeczku.
- Musimy tak zrobić, Ziemeczku, aby nie ludziska z Łomży, lecz wiedźmy z Łysej Góry wyniosły się czym prędzej, gdzie pieprz rośnie. Mam pomysł wyśmienity, ale sprawa jest diablo niebezpieczna.
- Nie boję się, Przemeczku. Pójdę z tobą choćby i na skraj świata.
- Tak daleko nie potrzeba. Wybierzemy się w gościnę do znajomków siedzących dużo bliżej. Na Łysą Górę do wiedźmy Jagaty. Nikt nie może domyślić się, co zamierzamy zrobić dzisiejszej nocy. A już najbardziej tatko. Chlebową łopatą mógłby nam wybić te pomysły z głowy. Trzymaj więc wszystko w tajemnicy.
Po ostatnim wypieku wieczorem chłopcy wymknęli się na ulicę. Przemko niósł pod pachą niewielkie zawiniątko.
Do bramy miejskiej dotarli w najlepszą porę. Strażnicy jedli akurat wieczerzę i nie zwracali specjalnie uwagi na tych, którzy przybywali albo i wychodzili z miasta.
Bez najmniejszych przeszkód udało im się więc zniknąć w lesie ciągnącym się od Łomży aż do Łysej Góry. Zatrzymali się dopiero przy gęstej jałowcowej kępie.
- Ziemeczku, tutaj się przebierzemy. Ty będziesz Lucyperkiem, a ja Belzebubkiem. Zapamiętaj sobie dobrze te imiona z piekła rodem, abyś potem niczego nie pokręcił.
- Niczego nie pokręcę, Przemeczku - odrzekł Ziemko i zaraz się poprawił: - Niczego nie pokręcę, Belzebubku.
Chłopcy roześmieli się, po czym nie zwlekając przymocowali sobie na głowach kozie rogi, a następnie gęby i czupryny wysmarowali dokładnie klajstrem z pszennej mąki i pomaszerowali w kierunku Łysej Góry.
Na wierzchołku wiedźmowego wzgórza znaleźli się dokładnie o północy, właśnie wtenczas, kiedy to w odwiedziny do Jagaty Brzuchatej z gwizdem i świstem przyleciał jej stary znajomy spod Czarnocina.
Kaduk Paskuda najpierw przywitał się z władczynią czarownic, ale zaraz potem kiwnął pazurem na dwa diablęta stojące skromnie z boku.
- Nowi? Skąd jesteście, diabełki? Jak się nazywacie? I kto was tutaj przysłał?
- Dopiero co przybyliśmy na Łysą Górę. Ja jestem Belzebubek, a to jest Lucyperek. Zwabiła nas tu wasza sława - Przemko pokłonił się nisko. - Chcieliśmy ujrzeć na własne oczy wielkiego księcia piekieł, szlachetnego Paskudę, oraz królową czarownic, uroczą Jagatę Brzuchatą.
- Hm, wyglądacie mi na miłych, dobrze wychowanych diabełków. Rogi macie, gęby też niczego, jeno... jeno ogonów u was nie widzę. Czemu?
- A bo my jesteśmy gołodupce z Warszawy - Przemko nie stracił zimnej krwi. - Tam co drugi kaduk lata bez ogona.
- Aha - Paskuda kiwnął głową. - A co chcecie robić na Łysej Górze?
- Ze wszyściutkich sił pragniemy służyć sławnemu diabłu Paskudzie oraz królowej Jagacie - odpowiedział od razu Przemko.
- A co umiecie robić?
- Wszystko co trzeba. Prać, sprzątać, a przede wszystkim piec w diabelskim ogniu smakołyki, za którymi przepadały warszawskie czarty i czarownice. Chrupiące bułeczki, rumiane rogaliki i obwarzanki z makiem albo kminkiem. I wiele, wiele innych pyszności.
- Zgoda. Zostańcie. Przekonamy się, czy aby nie łżecie.
Przez dwa tygodnie Lucyperek i Belzebubek starali się jak mogli. Prali, sprzątali i piekli frykasy, o jakich na Łysej Górze nigdy dotąd nie słyszano.
Ale nie tylko. Pewnego dnia śpiącym czarownicom zasmarował ktoś miodem dziurki w nosie. A wiadomo, moczarowe wiedźmy bez węchu są jako ślepe szczenięta. Cóż się później działo! Czarownice właziły na siebie, potykały się, przewracały.
Wkrótce potem tajemniczy figlarz rozluźnił wszystkie miotły. Zaledwie wiedźmy uleciały na nocny spacer, miotły jedna po drugiej zaczęły rozpadać się w powietrzu. Na samych drągach lecieć bardzo trudno, która więc z czarownic nie zdołała utrzymać równowagi, spadała na ziemię. Dopiero nad samym ranem obolałe i posiniaczone wiedźmy zdołały powrócić pieszo na Łysą Górę.
Innym razem Jagata Brzuchata ledwie zwlokła się z łóżka. Spać nie mogła. Gdy czarownice zajrzały pod łóżko, odkryły tam rzecz okropną, straszliwą. Święty krzyż ułożony z kamyków.
Nieustanne figle i dokuczliwe psikusy do cna obrzydziły wiedźmom Łysą Górę. Coraz częściej zaczęły wspominać swej Jagacie o nowym siedlisku, wygodniejszym i spokojniejszym.
Którejś nocy nad Łysą Górą przelatywała czarownica zza Nowogrodu. Zatrzymała się na moment w górze i zawołała:
- Hej, moczarowe panienki, lecę na sabat czarownic w Góry Świętokrzyskie. Tam też jest Łysa Góra. Znacznie wyższa i większa od waszej. Wkrótce przybędą tam co znaczniejsze wiedźmy z calutkiego kraju. Zbierajcie się i lećcie ze mną. Wielka zabawa nas czeka.
Zaledwie umilkł głos nowogrodzkiej czarownicy, łomżyńskie wiedźmy poczęły wskakiwać na miotły. Frrru, frrru! I już ich nie było.
- Dość psikusów, Belzebubku! - zawołał wesoło Przemko - Wracamy do domu, bo umierają tam pewnie ze strachu o nasz los.
Szczęśliwy powrót Przemka i Ziemka świętowała cała Łomża. Radości nie było końca. A o straszliwych wiedźmach żyjących do niedawna na Łysej Górze pomaleńku zapomniano.
Od tamtego czasu minęły wieki. Łomża rozbudowała się. Z niewielkiego grodu przemieniła się w piękne, urokliwe miasto ze starym rynkiem, późnogotycką katedrą. Pod nowe zabudowania wchłonęła też dawną Łysą Górę, której nazwa zachowała się jedynie na pożółkłych mapach sprzed stuleci.
Niektórzy z łomżynian powiadają co prawda, że łysogórskie wiedźmy powróciły po latach z Gór Świętokrzyskich do grodu nad Narwią, tyle że już nie na miotłach i nie pod dawną odrażającą postacią. No i że można spotkać je w mieście jeszcze i dzisiaj. Twierdzą, że jeśli kto ma pecha, na pewno zetknie się z taką oko w oko i za niejedną ladą sklepową, i w niejednym łomżyńskim urzędzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz