Stories of Tita

5 marca 2019

Słodkie ekwadorskie opowieści z nutką chicharrones i chichy w tle



Nasza sentymentalna ekwadorska wyprawa była również podróżą małżonka do smaków dzieciństwa. Nie ukrywam, że i ja czerpałam z niej dużo przyjemności, choć inna flora bakteryjna czasami dawała się we znaki. Za każdym razem jednak dziwnie szkodziły mi owoce czyli coco-helado czy cania de azucar - nigdy jednak desery i chicharrones ;)
Tym razem fantastycznym odkryciem była chicha. Ze względu na z lekka przesadzone opisy pana Cejrowskiego mamy w Polsce utrwalony wizerunek napoju wytwarzanego przez półdzikie amazońskie Indianki szczodrze plujące do fermentującej kukurydzy. Nic bardziej mylnego. Chłodna chicha to rzeczywiście napój powstały z fermentacji kukurydzy, ale podobnie jak nasze piwo nie wymaga tak osobistego dopieszczania. Chicha ma też dwie wersje alkoholową i bardziej popularną bez procentów. Ja za każdym razem piłam tę drugą i jestem jej fanką.


Za każdym razem gdy piłam ten przepyszny smakujący trochę jak nasz podpiwek napój, rozumiałam desperację jako wykazywał się małżonek, gdy na chrzest naszej pierworodnej córki nastawił chichę. Wyrób okazał się zresztą kulinarną klęską. Nic dziwnego w grudniu 1991 roku dostanie w Polsce świeżej kukurydzy było niemożliwe, a ta konserwowa połączona z mąką kukurydzianą, cukrem i drożdżami nie sprawdziła się. Widoczny na  pierwszym zdjęciu stragan na rynku w Ambato sprzedawał najrozmaitsze świeże soki. Pani jest właśnie w trakcie nalewania chichy właśnie. Ta hojna miarka jest tylko "para probar" na spróbowanie. Później za jednego dolara dostałam drugą pełną szklankę chichy połączonej z sokiem jeżynowym (jugo de mora), a na koniec jeszcze w ramach keczuańskiego zwyczaju dobrej miary "llapa"(czyt. ziapa)  była i trzecia szklanka dla szwagierki. 
Na tym samym rynku natrafiłam na mój absolutny hit ekwadorskich przekąsek czyli chicharrones.  Są to uprażone na chrupko świńskie skórki  - pychota! Tu w wersji popakowanej:



    Z tyłu na zdjęciu widać skwareczki i wytopiony smalec czyli produkty odpadowe w produkcji tych delicji. Gdy 14 lat temu byłam w Ekwadorze, do tego stopnia pokochałam chicharrones, że w drodze na lotnisko zakupiłam ich (dla przyjaciół i rodziny) za całe 5 dolarów czyli dużo. W tym roku pamiętając ich brak entuzjazmu i ostre przepisy fito-sanitarne przywiozłam tylko jedną paczuszkę w postaci chipsów. Obecnie szukam chętnych, którzy zaryzykowaliby i uruchomili ich produkcję w Polsce. Jako, że mamy ostatki wrzucam filmik jak szybko przygotować je w zaciszu domowego ogniska.

 
źródło: https://www.youtube.com/watch?v=45b6ZC-5ERk&t=77s

Teraz już z czystym sumieniem mogę przejść do innych nie mniej wyrafinowanych deserów. Jak już powiedziałam odbywaliśmy wiele podróży sentymentalnych i jedną z nich była wyprawa do małego miasteczka rolniczego w Andach - Patate, gdzie dziadkowie mojego męża mieli hacjendę, na której między innymi uprawiane były mandarynki. Ich zapach to właśnie dla małżonka zapach dzieciństwa. I rzeczywiście przekonałam się, że cała okolica pachnie mandarynkami. Nic dziwnego, jak okiem sięgnąć rozciągają się mandarynkowe plantacje.


A na rynku w Patate jadłam najpyszniejsze lody na ciepło - typowe w całym Ekwadorze espumillias.


Tutaj właśnie o smaku mandarynek i jeżyn, zawierające gładko zmiksowane owoce. Espumillias kusiły mnie już wcześniej w Quito. W Patate jednak miałam możliwość obserwować proces produkcji  i sama skomponować swój smak.


Patate słynne jest również ze swoich arepas. Są to babeczki dyniowo-cynamonowe na bazie mąki kukurydzianej. Piecze się je w liściach bananowych i w istocie też mogą potem śnić się po nocach i nie będą to koszmary.


Na zdjęciu z cukierni przy kościele widać wszystkie potrzebne produkty i mamą Luchę, która podobno od trzęsienia ziemi w 1949 roku wytwarza najlepsze arepas w okolicy. Oczywiście obok są i bardziej eleganckie cukiernie.


ale co wyrób tradycyjny, to tradycyjny.
Prawdziwy czar maleńkich przydomowych wytwórni poznałam jednak dopiero w Ambato. Wracając z kolejnej rodzinnej wizyty, Mercedes - siostra mojego męża, wpadła na pomysł abyśmy zanurkowali w boczną uliczkę, gdzie od lat sprzedawane są najlepsze tortas de maiz czyli ciasteczka kukurydziane. Był już późny wieczór, a tymczasem w maleńki wąziutkim lokalu produkcja szła pełną parą. W dość siermiężnych warunkach trzy babcie i jeden dziadek, pełniący funkcje kasjera i kierownika, uwijali się jak mróweczki, a klientów nie brakowało.


Małżonek stwierdził, że zakład się modernizuje, bo za czasów jego dzieciństwa nie było tego cudu techniki w postaci stojącego w wejściu elektrycznego piecyka.


Urocze starsze panie pozwoliły mi nawet pozaglądać do garnków.


I choć wyroby prezentują się skromnie:


Musicie jednak uwierzyć, że babcie znają się na robocie. Prostota, klasyka smaku i konkurencyjne ceny sprawiają, że klientów im od ponad pół wieku nie brakuje. Nigdy nie zapomnę też smaku chleba- Pan de Pinllo -  wypiekanego od 150- ciu lat według sekretnej receptury Babci z Rodziny Bonillo. 


I znów zakupiliśmy go w bocznej uliczce w maleńkiej piekarence z tradycyjnym starym piecem i być może to tylko magia miejsca, ale chleb bił na głowę wszystkie ambateńskie wypieki z okolicznych piekarni.



 
Będąc natomiast w Baños - słynnym kurorcie i Sanktuarium Maryjnym trzeba koniecznie spróbować melkoche czyli cukierków typu: owocowe toffi, wytwarzanych przy pomocy framugi sklepowej.


Malkontentów, którzy nie spróbują bo niehigienicznie, może natomiast zadowolić ponche o smaku zbliżonym nieco do bardzo gęstego ajerkoniaku. Jest to jednak deser bezalkoholowy.


Królową ekwadorskich deserów jest jednak colada morada. Gęsty napój z czarnej mąki kukurydzianej, owoców i i licznych tajemniczych przypraw jak yerba luisa czy cedron. Tradycyjnie coladę moradę przygotowuje się zawsze na zaduszki. Można jednak skosztować jej w dobrych kawiarniach przez cały rok.
Baños czekała na nas niespodzianka. Otóż wracając późnym wieczorem z ostatniej mszy zostaliśmy zaproszeni na coladę moradę przez znajomą właścicielkę kawiarenki. Na nic zdały się nasze nalegania, że zapłacimy.


Właściciele byli tak mili, że zostało nam tylko podziękować, że dzięki nim mogliśmy poczuć się jakbyśmy rodzinnie celebrowali 2-go listopada.
Nie wiem co tkwi w tym niespotykanym smaku tamtejszych deserów. Może tajemnicą jest panela.


To jej używa się zamiast cukru. Jest to nierafinowany ekstrakt z trzciny cukrowej.
Dziś ostatki, z czystym sumieniem wrzucam więc zdjęcia tych pyszności.
Jutro post i w związku z tym, na koniec, taki ascetyczny filmik nagrany przed cukiernią w Patate. Taki śledzik w wersji południowo-amerykańskiej.


3 komentarze:

Unknown pisze...

Jedynie czego bym nie zjadła to tych świńskich skórek. A z morskich też robią? Przepysznie opisujesz, do tego zdjęcia i cała jestem zaśliniona. Ciacha w bananowych liściach wygrywają!

Henryka Janik pisze...

Ja też tych świńskich bym nie tknęła, aż mn ciarki przeleciały, ale reszta musi być cudowna w smaku!

Beata Rubio pisze...

No wiem, że te świńskie słodycze czyli chicharones są dość kontrowersyjne, ale cóż poradzić. Jedno mogę zagwarantować w poście nie tknę ;)
Co do świnek morskich to zjada się je usmażone w głębokim tłuszczu w całości. Mimo mojego barbarzyństwa w postaci jedzenia wieprzowiny, tej wersji tzw. morskiej nazywanej kuj odmówiłam.

Prześlij komentarz