Stories of Tita

17 listopada 2023

Opowieść o wyleczeniu i przemianie czyli o tym, że często coś co wydaje się być największym wrogiem okazuje się być największym sprzymierzeńcem



Usłyszałam ostatnio niesamowitą opowieść z książki "Nie zaczęło się od ciebie. Jak dziedziczona trauma wpływa na to kim jesteśmy i jak zakończyć ten proces" autorstwa Marka Wolynn'a. Opowieść była tak poruszająca, a recenzja tak zachęcająca, że postanowiłam dokonać kolejnego książkowego zakupu. Widok przepełnionych książkami domowych półek i świadomość własnego śladu węglowego sprawił, że nałożyłam swoje komputerowe binokle i choć tego nie lubię poczęłam czytać zdigitalizowaną wersję ksiązki. Ale wróćmy do opowieści,
która jak wyznaje jej  autor jest owocem podróży, która zaprowadziła go na koniec świata i z powrotem do domu, do korzeni, a także dała początek pracy, o jakiej nawet mu się nie śniło.
A wszystko zaczęło się bardzo niefortunnie, gdy to Mark Wolynn nagle w wieku 34-rech lat zaczął tracić wzrok. Okazało się, że cierpi na centralną retinopatię surowiczną. Płyn zbiera się pod siatkówką, a potem zaczyna wyciekać, powodując powstawanie blizn i rozmazywanie się obrazu. Co gorsza znalazł się wśród pięciu procent osób, u których choroba przyjmuje postać chroniczną i które w jej wyniku tracą wzrok. Powiedziano mu, że choroba dotknie obu oczu. Było to tylko kwestią czasu.
Poczuł się wówczas zupełnie zagubiony. Niewidomy, pozbawiony możliwości zatroszczenia się o siebie, zupełnie sam, rozpadał się na kawałki. Czuł, że traci wolę życia. Zamiast tego bombardowały go myśli, że będzie samotny, bezradny, zrujnowany. Nie wiedział wtedy, że słowa „samotny”, „bezradny”, „zniszczony” są wyrazami jego osobistego języka lęku. Czasami tylko dziwił się, że inni przewlekle chorzy nie poddają się tak szybko.
Zastanawiał się co takiego sprawiło, że strach całkowicie go  pochłonął?
Wtedy potrafił tylko odejść: ze związku, od rodziny, pracy i z miasta. Porzucił wszystko, co znał i kochał. Wyjechał najdalej jak się dało - do Azji, by tam szukać uzdrowienia.
Codziennie godzinami medytował. Odbywał kilkudniowe głodówki. Przyrządzał napary z ziół i walczył z toksynami, które, jak sobie wyobrażał, zalegały w chorych tkankach.
Tymczasem wzrok cały czas się pogarszał, a depresja pogłębiała.
Nie zdawał sobie, jak pisze, wtedy sprawy, że kiedy próbujemy uniknąć bólu, często przedłużamy jego trwanie. W samym akcie szukania jest też coś, co odcina nas od tego, co chcielibyśmy znaleźć. Ciągłe poszukiwanie na zewnątrz uniemożliwia zorientowanie się, że coś wartościowego toczy się wewnątrz nas samych. Przegapimy to jednak, jeżeli nie skierujemy uwagi do środka.
„Czego nie chcesz zobaczyć?” – ponaglali go uzdrowiciele, domagając się, żeby spojrzał głębiej, a on pogrążony był w ciemności.
Kiedyś pewien guru z Indonezji zadał mu pytanie: kim ty właściwie jesteś, że nie mógłbyś mieć problemów z oczami. Wokół jest tyle osób przewlekle chorych?
Inny zaordynował ciągłe trwające 72 godziny medytacje. Przez cały ten czas siedział na małej poduszce. Głodny i zmęczony miał dostrzec jak szalony jest nasz umysł i  że to on płata nam największe figle.
Po kilku latach po długim oczekiwaniu na spotkanie z kolejnym mistrzem duchowym ten poradził mu by wracał do domu i zadzwonił do rodziców. Był wściekły. Jak to po tylu latach przeróżnych terapii, medytacji i całej tej drogi do oświecenia ma wracać skąd się przyszedł. Postanowił zignorować tę radę. Mimo to poczuł, że wszystkie jego doświadczenia: złe czy dobre nie idą na marne. Zaczął rozumieć, że to co nas spotyka ma wartość i dokądś prowadzi.
Spotkał się z następnym mistrzem duchowym . Zdumiał się, gdy ponownie usłyszał tę samą radę: Wracaj do domu. Zadzwoń do rodziców.
Zrozumiał, że to byli wielcy nauczyciele. Mówi się, że w przeciwieństwie do guru tacy nauczyciele nie przejmują się czy wierzysz w ich naukę czy nie, oni mówią prawdę i zostawiają cię z nią. Uczą, że to skąd przychodzimy wpływa na to dokąd idziemy. Czy nam się to podoba czy nie nosimy w sobie historię naszej rodziny.
W tym momencie poczuł, jak bardzo dotyka go to, że nie miał dobrej relacji z matką. Nie umiał przyjęć jej miłości i ciepła. Wiedział, że oboje tkwią w emocjonalnym ślepym zaułku.
Kupił więc bilet i poleciał do domu. Po drodze myślał o wszystkich czarnych scenariusza. Wizualizował: matka go przytuli, a on znowu będzie czuł się w jej ramionach jak kamień.
I tak się stało. Tym razem jednak poprosił, aby nie przestawała go obejmować. Chciał poczuć dlaczego tak reaguje jego ciało, gdzie powstają napięcia.
Im dłużej matka go obejmowała, tym większy czuł ból, który potem przeszedł w odrętwienie. Dopiero po kilku minutach coś odpuściło. Rozmawiał z matką, Okazało się, że w dzieciństwie wydarzyły się rzeczy, które mogły być tego przyczyną. Pierwsza to trudny poród kleszczowy. Urodził się tak posiniaczony, że mama bała się go dotknąć i przytulić. Potem w wieku dwóch lat przeżył bardzo rozstanie z nią, gdy zachorowała i musiała iść na operację
Dopiero zrozumienie mechanizmu tych przeżyć pozwoliło mu poczuć spokój.
Odwiedził również mieszkającego samotnie po rozwodzie ojca. Stojąc w jego w zaniedbanym mieszkaniu na powitanie po prostu powiedział mu jak bardzo za nim tęsknił i jak bardzo jest mu wdzięczny za różne błahostki, które pamięta z dzieciństwa. I choć ojciec wzruszał ramionami i próbował zmieniać temat to jednak czuł, że go słucha. Wtedy zapytał czy może się u niego zatrzymać na kilka dni. Mieli okazję wspólnie powspominać. Dalej pisze, że któregoś dnia podczas śniadania ojciec spojrzał na niego i powiedział: nigdy nie sądziłem, że mnie kochasz. Wtedy z trudem złapał oddech. Widział, że ojca to wyznanie dużo kosztowało. U obu pojawił się wielki ból. Czuł jednak, że czasami serce musi pęknąć, żeby się otworzyć.
Teraz wiedział, jak to dobrze, że zaufał nauczycielom i przyjechał do domu.
Potem dowiedział się jeszcze, że wszyscy jego dziadkowie i babcie wcześnie doznali straty rodzica.
Autor konkluduje, że w podróży spotkał wielu nauczycieli. Jednak to jego chore, napełniające go przerażeniem oko okazało się być najlepszym nauczycielem. Kazało mu jechać na drugi koniec świat i wrócić stamtąd do rodziców, by przez gąszcz poznanych traum dotrzeć do siebie.
Podobno oko, mimo licznych blizn na siatkówce, ma się tymczasem całkiem nieźle.

P.S. Być może ta historia tak we mnie trafiła, bo też był smutny czas w moim życiu, gdy moje oczy zareagowały wysiekiem na siatkówce. Pole widzenia zasłaniały mi bure plamy. Usłyszałam wówczas diagnozę CRS czyli stres. Wtedy po nagłej śmierci taty i innych niefortunnych wydarzeniach myślałam, że już nigdy nie będę potrafiła się śmiać. Potrafię :) i też trochę więcej rozumiem dzięki temu oku.

2 komentarze:

Winco pisze...

Piękna historia miałem podobnie

Beata Rubio pisze...

Dziekuję, a swoja drogą zawsze trzeba dać czasowi trochę czasu :)

Prześlij komentarz