Stories of Tita

30 marca 2022

"Wirju w syłu ducha" czyli wspomnienie Vincenza o Iwanie France

 

Grób Iwna Franko na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie/ zdjęcie własne

Życie Iwana Franko jednego z największych pisarzy ukraińskich jest tak samo trudne i tragiczne jak historia stosunków polsko-ukraińskich. Kim był poeta i prozaik, którego imienia w hołdzie użyli Ukraińcy do nadania nazwy miastu Iwano-Frankowsk - dawnego Stanisławowa.
Swoje wspomnienia o Pisarzu spisane w Grenoble w 1956 roku rozpoczyna Vincenz od cytatu z Księgi Hioba 13,15:
"Chociażby mnie zabił, będę mu ufał.
Ale utrzymam swe własne ścieżki przed Nim."
Vincenz już na wstępie przyznaje, że nie spisuje studium twórczości Franki, tylko wygrzebuję z pamięci skromne okruchy wspomnień. Zaczyna od swoich pierwszych wrażeń jakie wywołał na nim przeczytany we wczesnej młodości wiersz "Antoszkowy". Wtedy, jak stwierdza, odkrył punkt wyjścia i punkt ciężkości pionierskiej twórczości Franki.
Chaj ta mowa uboha w slawnim rodi,
Chaj moskowska, polska, czeska kraszcza, ­
Poky służyw Materi w pryhodi
To wona kulturi ne propaszcza.
Vincenz, który, jak wyznaje wyrósł na łonie bogatej i "bogackiej" mowy huculskiej, pisze, że język ukraiński wcale nie wydawał mu się: mniej bogaty, mniej mocny i mniej subtelny od innych. Pisze, że zawsze był pewien, że ukraiński wytrzyma wszelkie współzawodnictwo. Według Vincenza to właśnie Iwanowi Franko język ukraiński zawdzięcza wydobycie go z głębi zapomnienia, pominięcia, a nawet poniżenia.
Posłuchajmy jednak wspomnień Stanisława Vincenza opublikowanych w miesięczniku "Znak" w 1985 roku dotyczących Iwana Franki:
Widywałem w dzieciństwie i wieku chłopięcym Iwana Franke w samym sercu huculskiego kraju i na jego tle, i może także dlatego przyznawałem mu rację bez osobliwego wysiłku z mej strony. Tam bowiem w Krzyworówni nad Czeremoszem, w miejscu urodzenia mej Matki spędzałem rokrocznie wakacje i święta. Grecko­ -katolicka cerkiew i rezydencja księża pozostawała pod opieką kollatora, którym był mój Dziadek, a rodzinę księży Buraczyńskich i rodzinę mej Matki łączyła przyjaźń od trzech pokoleń. Księdzowa Wolańska z domu Buraczyńska była rówieśnicą mej Matki i przyjaciółką jej dzieciństwa. Mniej więcej rówieśnikiem ich obu był Iwan Franko, który przyjeżdżał latem do państwa Wolańskich. Widywałem go często na drogach i płajach w Krzyworówni, bo byliśmy sąsiadami. Jeszcze po latach z racji odwiedzin u nas w Slobodzie naszego przyjaciela, znanego przywódcy ludowego a syna księdza, Kiryła Trylowskiego, wspominano, ze Kiryło tańczył na weselu mej Matki i że obecny był także Iwan Franko. Lecz wówczas kiedy spotykałem Frankę, mimo że zawsze kłaniałem się mu, on udzielał się niewiele, prawie skąpo, zrobił się milkliwy, może ponury, i słyszałem jak mówiono, że to nie ten sam Franko. W każdym razie przechodził obok mnie zadumany, skupiony, jak gdyby nie widział świata wokół siebie. Miałem podówczas najwyżej dwanaście lat. Ciekawiły mnie jednak różne pytania, prawdopodobnie pod wpływem zasłyszanych skądś opinii, mianowicie: czy to prawda, że Franko nie lubi Polaków i czy prawda, że jest ateistą, bo jest socjalistą. Delikatnie, ogródkowo, jak to mówiono u nas "czerez popowu kukurudzu" zapytałem o to Dziadka. Prawdę mówiąc pytanie moje było podchwytliwe, jakby zaczajone, bo dobrze wiedziałem, że co innego socjalista, a co innego ateista, ale w znanych mi sferach, także wśród mojej rodziny, zbyt pochopnie identyfikowano te pozycje, może nawet dla łatwiejszego potępienia. Po drugie już dość wcześnie w szkole hurra-patriotyzm i ciasnota niektórych kolegów odpychały mnie, i z jakiejś przekory odpowiadałem, że widocznie oni mają za co nas nie lubić. Lecz odpowiedź Dziadka na moje pytanie była stanowczo przecząca. "Nie jest wcale ateistą, to nieprawda, to nieuczciwie tak mówić. A że nie lubi Polaków? Ha, to można zrozumieć, bo nie wszyscy są usprawiedliwieni. Przede wszystkim Franko - mówił Dziadek - nie miał takiego lekkiego życia jak ja, albo ty. Ale jeśli by nawet tak było, na skutek ciężkich przeżyć, nie należy odpłacać tą samą monetą. Bo jeśli, jak to bywa, my powołujemy się na tradycje i naszą starszość, to tzw. starszych obowiązuje aby nie byli niepoprawni, a młodszy wiek wcale nie jest zarzutem". Tyle pamiętam z opinii Dziadka w tej sprawie.
Myślałem wówczas, tym bardziej później, podobnie. Dziadek i tym razem nie zawiódł [...]. Jeśli mowa o religijności Franki, łatwo mogłem sprawdzić, że nie tylko żył w przyjaźni z księżmi, ale chodził także do cerkwi, do której i my chodziliśmy. Tym bardziej po latach nabrałem przekonania o wysokim napięciu jego religijności, bo była boleśnie sprawdzona głęboką prawością: łączyła ufność w Boga z autonomicznym sumieniem, jak zacytowałem powyżej z Hioba ; "Chociażby mnie zabił, będę Mu ufał. Ale utrzymam swe własne ścieżki przed Nim". Jeśli chodzi o dzieje jego stosunku do Polaków, należało przede wszystkim przypomnieć, że razem z Boleslawem Wyslouchem, byłym powstańcem, i z Danylowyczem, założył dziennik demokratyczny "Kurier Lwowski", zasłużony także przez swój dodatek literacki. W roku 1922 miałem sposobność spotkać się i zbliżyć z Bolesławem Wysłouchem, o tyle starszym ode mnie, na tle pewnej osobliwej sprawy. Oto nasz sąsiad, proboszcz parafii Ilcia, stary ksiądz Chlibowicki został oskarżony o komunikowanie się z Petrem Donykiw-Szekierykiem i znalazł się w więzieniu we Lwowie. Dowiedziałem się o tym właśnie od samego Petra, który był na wolności. Poszliśmy razem do Bolesława Wysłoucha z prośbą o radę. Stary ludowiec i jego druga żona cieszyli się szczególnie genialnym samoukiem Szekierykiem. Wysłouch poradził nam, aby Szekieryk, mimo że nie był powołany na świadka, sam zgłosił się w Sądzie. Tymczasem sam Wysłouch swoim autorytetem moralnym uprzedził prokuratora i widocznie wpłynął na przebieg sprawy. Zjawienie się Szekieryka w sądzie było prawdziwą bombą. Prokurator odniósł się do swej władzy i dostał rozkaz cofnięcia oskarżenia. Księdza zwolniono z miejsca. Przychodziliśmy później nieraz z Szekierykiem, a Wysłouch spoglądał z rozczuleniem na tak utalentowanego "Chłopa" jakim był Szekieryk i wspominał niejednokrotnie Iwana Frankę. Zapewne owa epoka w działalności Franki, jedności i współdziałania demokracji polskiej i ukraińskiej, jest dla niejednego entuzjasty milsza niż późniejszy rozłam. Ale nie Franko przyczynił się do rozłamu. Przeciwnie, miał nadal trwale sympatie dla rzetelnych dążeń polskich, a nawet jako krytyk wallenrodyzmu dał dowód, ze gryzł sercem.
W okresie mistycznym, gdy sądził, ze odkrył nieznany dotąd poemat Mickiewicza, podobno utrzymywał jakiś tajemniczy kontakt z duchem nieżyjącego już polskiego poety.
W gimnazjum dzięki lekturze w niejednym ulegałem wpływowi Franki. Jego jadowite słowa włożone w usta królowi -jezuicie o "braterstwie jedności", taniej dla jednych a zbyt kosztownej dla drugich, natrafiły we mnie na grunt już nieco podminowany, tak że mając zaledwie 14 lat pokłóciłem się z kolegami z organizacji uczniowskiej. W rezultacie choć nigdy więcej nie spotkałem Franki, w nowej organizacji uczniowskiej, oczywiście tajnej, bo w tym był główny smak, cytowałem nieraz słowa Franki, zwłaszcza że i on sam swoich własnych tromtadratow nie pochwalał i gryzł sercem także swoich. Cytowałem podjęte przezeń wyrażenie Słowackiego o duchu wiecznym Rewolucjoniście: Wicznyj rewolucjoner Duch, szczo tilo rwe do boju (Wieczny rewolucjonista, duch co ciało rwie do boju.) [...]
Rozpoznawałem także u Iwana Franki to, co słyszałem od moich przyjaciół Hucułów: "Stara prawda jest taka, że las nie jest ani pański, ani cesarski. Las jest boży i ludzki z pierwowieku". [...]
Należy jeszcze powiedzieć, ze pamięć Franki przemawia do mnie nie tylko politycznie, społecznie i wreszcie heroicznie, ale także literacko. Przede wszystkim przyczynił się on we mnie do podważenia w mych młodzieńczych sądach oceny Sienkiewicza Ogniem i mieczem. Jak dziś pamiętam, że gdy Dziadek zachorował w Stanisławowie, a ja idąc właśnie do czwartej klasy udałem się wraz z Matką do Stanisławowa, wówczas w rozmowie ze starszym kuzynem Dobruckim krytykowałem fałszywy realizm Sienkiewicza, a w szczególności jego zbyt typizującą charakterystykę Bohuna. "Patrzcie - oburzył się mój kuzyn - ledwie od ziemi odrósł, a już krytykuje Sienkiewicza".
Niedawno z liryk Franki, jak u innych wielkich liryków prostych i zbliżonych do pieśni ludowej, przemówiła do mnie i ocalała w mej pamięci:
Czym dusza żywa buła,
Czym pytałasia ...
Otse taja steżeczka
Szczob zapałasia!
(Co duszę ożywlało, / Czym się żywiła ... / Oto ta ścieżynka / Niech się zapadnie!)
A inne slowa:
Resztu krasoty, resztu syły
Poriiut żywo hostri pyły.
( Resztkę piękna, resztkę siły / potną żywo ostre piły)
objaśniały mi, dlaczego to już nie był ten sam Franko, w owym czasie kiedy go spotykałem w Krzyworówni.

Najważniejsze jednak, że w mej pamięci pozostał jako człowiek prawdy, tak na mnie wpłynął i takim pozostał w mych oczach, jako budziciel, nie jako przedstawiciel jakiegokolwiek stanu posiadania. Nie zapomniałem o tym, a w roku 1936 znalazłem okazję do dania temu wyrazu w skromnym zakresie. W Słobodzie Rungurskiej, siedzibie mego Ojca, mieliśmy nieduży park przylegający do lasu. Była tam aleja, która kończyła się wylotem w przestrzeń ku polom. Czegoś tam było brak. Tam właśnie kazałem postawić cokół z miejscowego piaskowca. Brakło mi jednak pieniędzy na granitową tablicę”. Tablicę ufundował przyjaciel rodziny, właściciel szybów ropy naftowej, Australijczyk Eglyn Kaufman. Na tablicy były dwa napisy – ukraiński: Wirju w syłu ducha ( Wierzę w siłę ducha -cytat I. Franki), oraz polski: „Pamięci Iwana Franki syna tej ziemi”. Pomnik stał pod drzewami, obok były dwie ławeczki. Chodzono tam na spacery, chodziło się „do Franka”. Pewnego razu nowy komendant policji złożył nam wizytę i zwrócił uwagę, że należałoby wnieść podanie do władz o zezwolenie na taki pomnik”. Wtedy usłyszał: „Pomnik jest na moim własnym gruncie i może o tym złożyć doniesienie służbowe”. Ostatecznie sprawa została załatwiona polubownie.
Tuż przed wybuchem wojny w roku 1939, przyjechał do mnie mój szwajcarski przyjaciel dr Hans Zbinden z Berna, obecnie prezes szwajcarskiego towarzystwa literatów, wraz z żoną. Bywał u mnie przed laty, nowy pomniczek na końcu alei ucieszył go szczerze, a napis zrobił na nim wrażenie. Wrócił do Szwajcarii przez Rumunię, bo na zachodzie Polski była już wojna, i w artykule z września 1939 roku pt. Stiirmische Fahrt w "Bundzie" berneńskim, jako pociechę w obliczu strasznej wojny, wspomniał słowa Franki, które mu dodały otuchy : "Wirju w syłu ducha" 

"Wierzę w siłę ducha" - te słowa, gdy Ukraina doświadcza dziś okrucieństwa wojny, nabierają ponownie wyjątkowego znaczenia .

P.S. Pełen tekst wspomnień z licznymi cięciami cenzury znajdziecie w zdigitalizowanym wydaniu miesięcznika "Znak" z 1985 roku tu:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz