Właśnie przeczytałam w Tygodniku Powszechnym, że w sierpniu obchodzimy okrągłą 2500 rocznicę słynnej bitwy pod Termopilami, która miała miejsce w 480 roku p.n.e.
Tak się też złożyło, że nasza ostatnia "przedcovidova" grecka wyprawa zakończyła się przypadkowo w Termopilach właśnie. Wstyd przyznać, ale na historycznym miejscu zabawiliśmy dosłownie chwilkę, ograniczając się do zrobienia kilku zdjęć. Termopile zaskoczyły nas tymczasem, nieplanowaną atrakcją.
A było tak. W powrotnej drodze z Meteorów jechaliśmy już prosto na lotnisko. Rozanielona, po wizycie w licznych monastyrach namówiłam małżonka, aby spontanicznie zboczyć z autostrady i postawić stopę w historycznym wąwozie. Pamiętałam, że to tam właśnie garstka Spartan dzielnie broniła wąskiego przejścia - drogi do Aten, przed napierającą armią perską. Po głowie błąkał mi się słynny cytat: "Przechodniu, powiedz Sparcie, żeśmy polegli wierni jej prawom."
Problem w tym, że choć GPS wskazywał, że to tu, to jednak nigdzie nie mogliśmy dostrzec wąwozu. Jak to w Grecji bywa nadaremnie poszukiwaliśmy drogowskazu i jakiejkolwiek informacji o rozgrywającej się tam wielkiej bitwie. Monument króla Sparty Leonidasa spoglądający na nas z przewodnika sprawił, że i my postanowiliśmy być nieugięci.
Zjechaliśmy na tzw. drogę bitą w zarośla, gdzie dostrzegłam zaparkowane samochody. Wyszliśmy z auta w dziwnych oparach i ołowianej poświacie. Podążyliśmy za zapachem siarki, kierując się ludzkimi radosnymi odgłosami.
Jakież było zdziwienie, gdy oczom naszym ukazały się rzeczywiście gorące źródła czyli Termopile (z greckiego: thermos – gorący, pyle – wrota). Nie to jednak przecież opisywały przewodniki i podręczniki historii.
Nie ukrywam, że moje uczucia były ambiwalentne. Z jednej strony to co zobaczyłam było piękne i naturalne. Z drugiej jednak inny był cel naszych poszukiwań. Wsiedliśmy więc do auta i wytrwale wśród oparów i zarośli dalej wypatrywaliśmy monumentów. Już nie chciałam małżonkowi nic mówić, ale przez mój okular dostrzegłam jedynie nagiego mężczyznę za krzakiem i nie był to Leonidas. A okoliczności przyrody były coraz piękniejsze i dziksze.
Pełni mieszanych uczuć postanowiliśmy wysiąść z samochodu i zbadać teren. Ja z dodatkowymi obawami czy nie wstępujemy w strefę dla nudystów, dodatkowo odwracałam wzrok od miejsca, gdzie zauważyłam wspomnianego mężczyzny. Tenże wyłonił się po chwili zza krzaka - na szczęście już w szlafroku. Był to Grek w średnim wieku z garściami pomarańczy dla nas w darze. Pomarańcze jeszcze bardziej wzmogły mają czujność i choć włączył mi się sygnał: uciekaj, puknęłam się w głowę, uświadomiwszy sobie po raz kolejny, że też jestem już, w bądź co bądź, średnim wieku.
Małżonek tymczasem był już po: Kalimera, kalimera i efcharisto, efcharisto. Tu nadmienić muszę, że całą podróż mąż, choć umysł ścisły, łapał greckie słówka w lot. Tymczasem Grek okazał się być uroczym, przyjaźnie nastawiony człowiekiem z piątego palca Peloponezu. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że tak określa się miejsce pochodzenia w kontynentalnej Grecji.
Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się też, że monument Leonidasa jest po drugiej stronie drogi i że kąpiele w gorącym strumieniu są bardzo zdrowe i warto.
Choć sama z opcji kąpieli nie skorzystałam to po czasie spędzonym przez małżonka w strumieniu i niekończących się namowach by dołączyć mniemam, że w istocie było warto. W międzyczasie jednak poczytałam sobie raz jeszcze o micie spartańskiego wojownika, który zawsze wracał z pola bitwy z tarczą lub na tarczy. Według Plutarcha tak właśnie spartańskie matki żegnały swoich synów idących na wojnę: "Wróć z tarczą lub na tarczy". Czyli wróć jako zwycięzca lub martwy - brr...
Postanowiłam wyciągnąć ze strumienia małżonka, by jednak złożyć hołd tym biednym chłopcom.
Czasu na drugą stronę drogi czyli tzw. historical site było naprawdę niewiele. Ograniczyliśmy się więc do strzelenia kilku fotek - nietrafionych zresztą. Tu, na przykład, byłam pewna, że pod pomnikiem Leonidasa znajduje się słynny napis.
Już po powrocie do Polski okazało się jednak, że nie jest to osławione: "Przechodniu, powiedz Sparcie...", ale po prostu informacja, że monument w roku 1955 odsłonił król grecki Paweł.
P.S. Tymczasem polecam artykuł w Tygodniku Powszechnym pt. "Dzieje pewnej porażki". Autor, Marek Rabij, opisując mit szlachetnej walki do ostatniego żołnierza, trawestuje słowa Churchila, jakoby nigdy tak nieliczni nie zaszkodzili tak bardzo wielu kolejnym pokoleniom.
Kontrowersyjne, ale jak czytamy:
"Doprowadzenie do impasu, z którego wyjść można tylko przez poświęcenie tysięcy istnień ludzkich, samo w sobie stanowi już klęskę."
Można się zgadzać albo nie. Wiadomo jednak, że do tzw. impasów dochodzi. A kończy się to z reguły tak, że Bogu ducha winni ludzi giną przez kilku idiotów, którzy przy milczącej zgodzie milionów do tych impasów doprowadzają.
Samo słowo impas wydaje się zbyt poprawne politycznie. Nie mówi nic o przelanej krwi i łzach.
Tymczasem, na miejscach kolejnych historycznych "impasów" kolejni królowie odsłaniają pomniki i składają wieńce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz