Stories of Tita

13 września 2019

Opowieść Miłosza o pewnym zdarzeniu, które utwierdziło go w przekonaniu, że człowiek jest tajemnicą i zawsze niezależnie od okoliczności może zachować swoje światło 



W ostatnim eseju "Bałtowie" w książce "Zniewolony umysł" Miłosz tłumaczy dlaczego mimo sympatii nowej prosowieckiej władzy zdecydował się na bezdomność i emigrację. Pisze o tajemniczym, prominentnym przyjacielu, który uważał, że poszukiwacze prawdy są pajacami i reakcjonistami. Człowiek ten sądził, że ci którzy cierpią w nowym ustroju i są przedmiotem aresztowań i deportacji to sami sobie winni głupcy - niezdolni zrozumieć nowych praw rozwoju.
Miłosz nie ukrywa, że kusiła go perspektywa pracy w odbudowanej Warszawie. Być może przeprowadziłby marksistowskie badania nad historią Anglii szesnastego  wieku, zostałby profesorem. Od czasu do czasu wydałby wiersze zgodne z linią Partii i podobnie jak przyjaciel miałby dostęp do licznych profitów i pięknych wydań klasyków, drukowanych w Moskwie. Czemu więc nie przystał do zwycięzców i emigrując zawiódł przyjaciela. 
Sam Miłosz dziwił się swojej decyzji. Pisze, że gdyby potrafił do końca wyjaśnić jej motywy byłby mędrcem i mógłby słusznie zostać nauczycielem filozofów. Uważa, że decyzja ta mogła być podyktowana wspomnieniem pewnego zdarzenia, które opisuje tak:
"W moich wędrówkach w początkach drugiej wojny światowej zdarzyło mi się, co prawda na bardzo krótko, być w Związku Sowieckim. Czekałem na pociąg na stacji jednego z wielkich miast Ukrainy. Był to olbrzymi gmach. Ściany były pokryte portretami i transparentami niewymownej brzydoty. Gęsty tłum w kożuchach, mundurach, czapach z uszami i wełnianych chustkach zapełniał każdą wolną przestrzeń i rozgniatał grubą warstwę błota na posadzkach. Marmurowe schody pełne były śpiących nędzarzy; ich nagie nogi wyglądały z łachmanów, chociaż była to zima. Z góry nad nimi głośniki ryczały propagandowe hasła. Przechodząc zatrzymałem się nagle czymś tknięty. Pod ścianą umieściła się rodzina chłopów: mąż, żona i dwoje dzieci. Siedzieli na koszykach i tobołach. Żona karmiła młodsze dziecko, mąż o ciemnej pomarszczonej twarzy, z opadającymi czarnymi wąsami, nalewał herbatę z czajnika do kubka i podawał starszemu synowi. Mówili ze sobą przyciszonymi głosami po polsku. Patrzyłem na nich długo i nagle poczułem, że łzy płyną mi po policzkach. I to, że własnie na nich zwróciłem uwagę w tłumie, i moje gwałtowne wzruszenie były spowodowane ich zupełną innością. Była to ludzka rodzina, jak wyspa w tłumie, któremu czegoś brakowało do zwyczajnego małego człowieczeństwa. Gest ręki nalewającej herbatę, uważne, delikatne podanie kubka dziecku, troskliwe słowa, które raczej odgadywałem z ruchu ust, ich odosobnienie, ich prywatność w tłumie - oto co mną wstrząsnęło. Zrozumiałem wtedy na sekundę coś, co znowu zaraz uciekło."

P.S. Na tę piękną opowieść zwrócił mi uwagę syn. Dzięki Darku za wakacyjne długie Polaków rozmowy.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz